Frederik Pohl        Farmer na ulicach miasta

Na wschód aż po horyzont ciągnęło się tysiąc akrów soi, po drugiej stronie drogi, na zachód - drugie tysiąc akrów kukurydzy. Zeb ze złością kopnął zawór irygacyjny i przyglądał się jak licznik rejestruje zmiano przepływu. Przeklęta pogoda! Dlaczego nie pada? Wciągnął głęboko powietrze i marszcząc brwi potrząsnął głową. Względna wilgotność osiemdziesiąt pięć procent. Nie, bliżej osiemdziesięciu siedmiu. A na niebie ani jednej chmurki.

   Dzień dobry - zawołał sąsiad z pola za drogą.

   Zeb skinął głową. On był od soi, a Wally od kukurydzy i nie mieli wspólnych tematów, ale wypadało zamienić z nim kilka słów. Wyciągnął z kieszeni chustkę i przetarł czoło.

   - Musiałem zwiększyć przepływ - zagadał uprzejmie.

   - Ja też. Tyle tylko, że CO2 wzrosło. Mamy chociaż dobrą prze­mianę węglową.

   Zeb chrząknął i schylił się po grudkę ziemi. Rozgniótł ją między palcami badając próchnicę i polizał.

   - Znowu mało kobaltu - stwierdził po zastanowieniu. Ale Wal­ly'ego nie obchodził skład gleby.

   - Zeb? Słyszałeś coś?

   - O czym?

   - O wszystkim. No wiesz.

   Zeb odwrócił się w jego stronę.

   - Chodzi ci o te zwariowane plotki o zamykaniu gospodarstw rolnych, chociaż każdy wie, że nie mogą tego zrobić. Nic takiego nie słyszałem, a jeśli nawet ktoś coś o tym mówił, to nie zwróci­łem na to uwagi.

   - Tak, Zeb, ale mówi się, że...

   - Mogą gadać co chcą; Wally. Ja nie słucham, a teraz muszę wra­cać, bo Becky i dzieciaki będą się martwić. Cześć. - Odwrócił się i pomaszerował w strona chat.

   - Wujek Puszka - krzyknął za nim drwiąco Wally, ale Zeb udał że nie słyszy. Wyjął tylko chustkę i znowu wytarł czoło.

   To nie był pot. Zeb nigdy się nie pocił. Ręce, plecy i pachy miał zawsze suche, niezależnie od pogody i od tego jak długo i ciężko pracował. Lśniące krople na jego czole pochodziły z powietrza. Izolacja wokół superchłodzonych złączy Josephsona, które two­rzyły jego mózg była dobra, ale nie idealna. Kiedy myślał inten­sywniej niż zwykle, wzmagało się działanie zespołów chłodzą­cych.

   A Zeb miał wiele do przemyślenia. Zlikwidowanie gospodarstw rolnych? Tylko idiota mógłby w to uwierzyć! Każdy robi to, co do niego należy. Uprawia ziemie, sieje, albo sprząta i gotuje w domu Właściciela, albo uczy jego dzieci, albo wozi panią Właścicielka w odwiedziny do innych właścicieli. Takie jest życie na farmie i zawsze tak będzie, bo jak inaczej?

   Zeb poznał odpowiedź na to pytanie następnego dnia, zaraz po kościele.

   Zeb był robotem Klasy A o ilorazie inteligencji sto trzydzieści pięć i chociaż miał wmontowane blokady związane z jego przezna­czeniem, to jednak nie powinno go było to zaskoczyć. Szczegól­nie, gdy usłyszał, że wielebny Harmswallow wybrał tego ranka fragmenty z Mateusza i Błogosławieństwa, zwłaszcza to, że cisi posiądą ziemię. Wielebny był pulchnym mężczyzną o różowej twarzy, a jego najlepsze kazania dotyczyły grzechu i nieuniknio­nego ognia piekielnego. Zawsze był rozczarowany, że robotnicy rolni należący do jego parafii nie byli fizycznie przystosowani do co ciekawszych grzechów, ale kompensował to sobie kładąc szczególny nacisk na pokorę.

   - Nawet wtedy - zakończył potrząsając głową - gdy wszystko układa się nie tak, jak sądzicie, że powinno. Teraz odśpiewamy hymn, a potem ludzie od soi zbiorą się w sali gimnastycznej, a ci od kukurydzy w holu na drugim piętrze. Wasi właściciele mają wam coś do przykazania.

   A wiec nie była to niespodzianka i Zeb właściwie nie zdziwił się aż tak bardzo. Już od dawna jakaś część jego kriobwodów w czaszce ze stali tytanowej rejestrowała złe znaki. Małe opady. Zubożenie gleby. Strąki rosły duże, bo powietrze było bogate w węgiel. Ale gorący wiatr wysuszał je szybko, choćby się nie wia­domo ile podlewało. A to były tylko fizyczne oznaki. Zachowanie Właściciela też było wymowne - wzdychał wtedy, gdy powinien był się śmiać, nie zauważał nawet, że niektóre chaty trzeba wy­bielić albo że na rabatach plenią się chwasty. Zeb widział to wszy­stko i wyciągał właściwe wnioski. Blokady temu nie przeciwdzia­łały, nie pozwalały jedynie na mówienie o tym, czy na świadome rozważania. W programie Zeba nie było zmartwień. Musiał mieć zawsze uśmiechniętą twarz.

   Tak wiec po wysłuchaniu Właściciela wyglądał na równie zasko­czonego jak cała reszta pracowników.

   - Jesteście dobrymi pracownikami .- wielkodusznie oświadczył Właściciel. Jego blada, inteligentna twarz dziwnie wyglądała pod słomianym kapeluszem. - I doprawdy pragnąłbym, żeby wszy­stko mogło toczyć się tak jak do tej pory, ale to niemożliwe. To ten program rozwoju rolnictwa - wyjaśniał. - Idioci z Waszyngtonu ograniczyli dotacje tak, że nie opłaca się już tutaj nic uprawiać. Ale nie jest całkiem źle - dodał pogodniejszym głosem. - Z pew­nością ucieszy was wiadomość, że zwiększyli fundusz pomocy dla rolników. Wiec moja żona, ja i dzieci mamy zabezpieczoną przyszłość. A nawet - rozpromienił się - jeśli chodzi o pieniądze, będziemy w lepszej sytuacji niż dotąd!

   - To wspaniale!

   - Bogu niech będą dzięki!

   Wszyscy odetchnęli z ulgą. Smutek rozpłynął się w uśmiechach. Wtem odezwał się Zeb:

   - Prosze Pana? Przepraszam, że pytam, ale co będzie z nami? Zatrzymacie nas?

   Właściciel zniecierpliwił się.

   - Ależ to niemożliwe. Nie moglibyśmy dostawać pieniędzy z fun­duszu, gdybyśmy uprawiali ziemie, wiec nie ma sensu trzymać tutaj was wszystkich, nie rozumiesz tego?

   Cisza. Wreszcie odważył się następny pracownik.

   - A właściciel pól kukurydzy? Potrzebuje dobrych robotników? Wie pan, że nie znosimy kukurydzy, ale można nas szybko prze­programować...

   Właściciel pokręcił głową.

   - W tej chwili mówi swoim ludziom to samo. Nikt was nie potrze­buje.

   Robotnicy spojrzeli po sobie.

   - Kaznodzieja, on nas potrzebuje - zasugerował jeden z nich. ­Tworzymy jego parafie.

   - Obawiam się, że wielebny Harmswallow już was nie potrzebu­je. - Właściciel wyprowadził go z błędu. - Od dawna chciał zostać misjonarzem i właśnie dostał wezwanie. Nie, jesteście niepo­trzebni, po prostu.

   - Niepotrzebni?

   - Zbyteczni. Nie ma powodu, żebyście tu zostali - powiedział Właściciel. -Jutro rano przyjadą po was ciężarówki. Macie czekać przed chatami, gotowi do odjazdu, przed zero-siedemset. Znowu cisza. Potem Zeb:

   - Gdzie nas zabiorą?

   Właściciel wzruszył ramionami.

   - Myślę, że jest jakieś specjalne miejsce. - Uśmiechnął się. - Ale mam dla was niespodziankę. Pani i ja chcemy wam na pożegna­nie urządzić zabawę. Dziś wieczorem będą tańce, a dla najlep­szych tancerzy nagrody, a potem wszyscy pójdziecie do Wielkie­go Domu i zaśpiewacie nam. Obiecuje, że Pani, ja i dzieci przyj­dziemy na te uroczystości.







    Miejsce, do którego ich zabrali było ponurym, szarym budynkiem w Des Plaines. Kierowca ciężarówki, potężny milczący robot w czapce z daszkiem i skórzanej kamizel­ce, nie odpowiedział na żadne z pytań, które zadawali mu paku­jąc się do wozu. Milczał również, gdy wysiedli przed bramą z napisem







   - Stójcie tutaj - rozkazał. - Wszyscy wysiedli? W porządku. ­Zamknął klapę ciężarówki i odjechał, zostawiając ich na deszczu. No i czekali. Czternaście świetnych robotów, oni, one i trzy małe, zbyt przygnębieni, żeby rozmawiać. Zeb wytarł twarz i mruk­nął:

   - Czy nie mogło padać tam, gdzie deszcz nam był potrzebny. Musi akurat lać tutaj, gdzie nikomu to się do niczego nie przy­da.

   Jedynym, który nie poddawał się rozpaczy był Lem. Był wśród nich niedawno. Przedtem pracował jako ogrodnik w Urbanie, zanim jego właściciele postanowili wyemigrować do kolonii O'Neill. Udało musie zaczepić na farmie, kiedy po wypadku trak­tora nieoczekiwanie zwolniło się jedno miejsce, ale ciągle z roz­rzewnieniem wspominał wspaniałą Urbanę. Teraz był pełen za­pału.

   - Des Plaines! To właściwie Chicago! Wróciły dobre czasy, przy­jaciele. State Street! Złote Wybrzeże!

   - A znajdą dla nas robotę w Chicago? - zapytał niedowierzająco Zeb.

   - Prace? Człowieku, kogo obchodzi praca? To Chicago! Teraz sobie pożyjemy!

   Zeb pokiwał głową zamyślony. Nie był wprawdzie przekonany, ale chciał mieć nadzieję. Tak był zaprogramowany. Otworzył usta i spróbował deszcz. Skrzywił się. Cierpki, dużo stałych czą­steczek, dużo wiecej dwutlenku węgla i NO2 w powietrzu, do którego był przyzwyczajony. Co to za miejsce, gdzie nawet deszcz ma zły smak? To pewnie od samochodów, pomyślał, za­miast starych, porządnych silników elektrycznych używają spa­linowych! Tak wiec cały optymizm rozpłynął się zanim przed blokiem zaczął się ruch. Drugą bramą wjeżdżały samochody. w środku zapaliło się światło. Potem drzwi z falistej blachy rozsu­nęły się i jakiś ciemny robot wyszedł otworzyć bramę.

   - Chodźcie, wyrzutki - powiedział. - Zaraz się was przeprogra­muje.

   Kiedy przyszła kolej na Zeba, wpuszczono go do białego pokoju, w którym pod ścianą stała złowieszcza kanapka przykryta pla­stykiem. R.R. czyli Reprogramatorem Robotów, do którego go skierowano była jasnowłosa, ładna ona-robot w białym fartuchu i z długimi wiszącymi kryształowymi kolczykami, przypomina­jącymi maleńkie żyrandole. Posadziła Zeba na kozetce, kazała mu się pochylić i szybko wetknęła do jego ucha pomalowany na czerwono paznokieć. Zadrżał czując jak jego pamięć przechodzi do jej układów wybierających. Kiwnęła głową.

   - Nie jesteś. skomplikowany - stwierdziła pogodnie. - Nie będzie­my cię tu długo trzymać. Rozepnij koszule.

   Zniszczone pracą na roli palce Zeba ślamazarnie odpinały guziki flanelowej koszuli.

   Zanim skończył, ona niecierpliwie odsunęła jego ręce i jednym szarpnięciem rozchyliła koszule. Urwany guzik potoczył się po podłodze.

   - I tak będziesz musiał dostać nowe ubranie - powiedziała wty­kając długie szkarłatne paznokcie w cztery wąskie szczeliny po obu stronach jego klatki piersiowej. Zdjęła przednią ściankę, od­łożyła na bok i zajrzała do środka.

   Znowu kiwnęła głową.

   - Nie ma problemu - powiedziała wyciągając jakieś elementy pewnymi, zręcznymi palcami. - Teraz przez chwile będziesz się dziwnie czuł i nie będziesz mógł mówić, ale siedź spokojnie. Dziwnie? Zebowi zdawało się, że pokój wiruje wokół niego i nie tylko nie mógł mówić, lecz także nie mógł sobie przypomnieć słów. Ani myśli! Był prawie pewny, że właśnie zastanawiał się czy jeszcze kiedyś zobaczy - zobaczy co? Nie pamiętał.

   Miał wrażenie, że coś w nim łączy się z czymś innym, nie dotyk, ale takie uczucie jak przy wkładaniu nogi do buta. Już mógł odpo­wiedzieć sobie na pytanie. Farmę. R.R. roześmiała się i zrozu­miał, że powiedział to na głos.

   - Widzisz? Już jesteś prawie naregulowany. Uśmiechnął się do niej.

   - To doprawdy zaskakujące - stwierdził. - Niemal zatęskniłem za życiem na wsi! Jak gdyby uroki sielankowego krajobrazu mia­ły znaczenie dla... O rany! Dlaczego ja tak mówię?

   - No cóż, nie chciałbyś chyba - odpowiedziała ona-robot - mie­szkając w wielkim mieście mówić jak prosty chłop.

   - Z pewnością- Zeb przyznał jej racje. - Ale nasuwa mi się kolej­ne pytanie: Czy zasady gramatyki tekstowej i poetyki można uznać za przydatne w mojej przyszłej karierze?

   R.R. zmarszczyła brwi.

   - To słownik krytyka literackiego - tłumaczyła się. - Zrozum, ktoś musi tego używać.

   - Ale dlaczego ja?

   - Po prostu tylko to mamy pod Teką. Dobra. Przekonasz się, że są też inne zmiany. Wyciągnęłam elementy do analizy gleby i obsłu­gi maszyn rolniczych. Ale mogę zostawić pieśni i tańce, jeśli chcesz?

   - Po cóż zostawiać cienie przeszłości? - odparł z goryczą.

   - Ależ, Zeb - zniecierpliwiła się - niepotrzebne ci te specjalistycz­ne umiejętności i" nie będzie ci ich brakowało. Nawet nie wiesz jakie wspaniałości dostałeś w zamian. - Umocowała przednią ściankę jego klatki piersiowej na dawnym miejscu i poleciła:

   - Pokaż ręce.

   - Każdy chciałby mieć jakieś szczególne zdolności - narzekał pa­trząc podejrzliwie jak R.R. wtyka jego dłonie do otworów w kon­soli. Czuł jakby go coś łaskotało.

   - Dlaczego nie? Chociażby widzenie podczerwone - odparła z dumą, przyglądając się cyfrom na konsoli - nie będziesz miał problemów w ciemności. Poza tym o dwadzieścia procent wyż­sza temperatura wyłączników w obwodach zespołów rucho­wych, żebyś był silniejszy i szybciej biegał. Plus nazwiska, adresy i telefony sześciu dobrych poręczycieli i adwokata!

   Wyciągnęła jego ręce z maszyny i obejrzała je z zadowoleniem. Brud został wyskrobany spod paznokci, odciski wygładzone. Te­raz były to ręce kogoś z miasta - kogoś, kto nigdy nie splamił się pracą fizyczną.

   - A do jakiej roli potrzebny ten nowy rynsztunek? - zapytał Zeb.

   - Do twojej nowej pracy. To jedyne wolne miejsce, które mamy w tej chwili; ale to nie. jest zła praca. Będziesz napadał na prze­chodniów i rabował.







   Po pierwszej nocnej robocie Zeb śmiał się ze swoich po­przednich obaw. Farma to było zero!

   Przydzielili go na naukę do niego - robota o imieniu Timot­hy. Timothy przejął się swoją rolą.

   - Chodź, mały - powiedział, kiedy Zeb wszedł do poczekalni i ruszył do drzwi. Nie spojrzał nawet czy Zeb idzie za nim. Zeb miał nikłe pojęcie o tym jak daleko jest Chicago i w którym kie­runku, ale był pewien że nie można się tam dostać na piechotę. - Czy ruszymy w podróż żelaznym koniem? - zapytał z przeję­ciem. Pociągi przejeżdżające obok farmy wydawały mu się wspa­niałe - pociągi towarowe, osobowe, pospieszne, rolnicy zawsze zastanawiali się gdzie też one mogą podążać i jak tam gdzieś może być. Timothy nie odpowiedział. Obrzucił Zeba spojrzeniem wyrażającym litość, zniecierpliwienie i pogardę. Stanął na ulicy i podniósł rękę. Wielki, zielono-biały poduszkowiec zatrzymał się przed nimi z piskiem. Timothy dał ręką znak, żeby wsiadł i sam usadowił się obok. Kierowca ruszył ostro nad Kennedy Facpress­way. Zeb. wpatrywał się łapczywie w migające za oknem przed­mieście. Zatrzymali się przed markizą imponująco okazałego ho­telu, z którego wychodziły i do którego wchodziły eleganckie pary w kosztownych strojach. Zeb zauważył, że Timothy rzucił taksówkarzowi banknot nie spojrzawszy nawet na licznik i wy­siadł nie czekając na resztę.

   Przez chwilę stał pod markizą, uprzejmie kłaniając się turystom. Potem rzucił Zebowi szybkie spojrzenie, odwrócił się i odszedł. Zeb znów musiał wysilać się, żeby za nim nadążyć. Kiedy skręcił za Timothym w boczną ulicę było już prawie po wszystkim. Ten robot o chytrej twarzy łasicy dopadł dobrze ubraną parę w ciem­nym zaułku i właśnie pozbawiał ich portfela, zegarków i pierś­cionków. Kiedy już miał to co chciał, kazał im się odwrócić twarzą do ściany, kopnął każde z nich fachowo pod kolanami i gdy upad­li, odwrócił się i ruszył biegiem, bezgłośnie. Był szybki, ale Zeb podchwycił już jego sposób działania. Był gotowy. Biegł tuż za Timothym zanim obrabowani podnieśli wrzask. Minęli hotel, wmieszali się w tłum przed teatrem. Timothy zwolnił i spojrzał na Zeba z aprobatą.

   -Niezły refleks - pochwalił go. -. Masz klasę, dzieciaku. Dasz sobie radę.

   - Jako tak zwany zwykły złodziejaszek? - zapytał Zeb, trochę rozdrażniony protekcjonalnym tonem robota.

   Timothy przyjrzał mu się bacznie.

   - Śmiesznie mówisz - powiedział. - Trafił ci się jeden z tych dodatkowych słowników? Zresztą, to nieważne. Widziałeś, jak to się robi?

   Zeb zawahał się, spoglądając za siebie czynie widać pościgu, ale wydawało się, że nic się nie dzieje.

   - Cóż, sądzę, że tak- odpowiedział.

   - Dobra. Teraz ty działasz - powiedział Timothy beztrosko i po­prowadził Zeba z powrotem przed hotel.







   O północy Zeb miał już za sobą pięć samodzielnych rabun­ków, w dwóch pomagał i widział jak mniejszy robot okradł osiem osób. Teraz dzielili się łupami w ciemnym kącie baru na North Michigan Avenue.

   - Nieźle się spisałeś, mały - stwierdził Timothy wylewnie. - Przy­najmniej jak na żółtodzioba. Zaraz zobaczymy. Twój udział to sześć zegarków, osiem kawałków biżuterii, licząc ten naszyjnik ze sztucznych korali, którym niepotrzebnie sobie zawracałeś gło­wę, to będzie mniej więcej sześćset albo siedemset w przeliczeniu na pieniądze.

   - I jeszcze kilka kart kredytowych - dodał Zeb z entuzjazmem. - To nieważne. Bierz tylko to, co możesz wydać i na czym nie ma nazwiska. No i jak myślisz, możesz już zacząć działać na własną rękę?

   - Wzięcie na siebie takiej odpowiedzialności wymaga zastano­wienia...

   - To znaczy, że nie możesz. No dobra. - Po robocie Timothy stał się rozmowny. - Założę się, że nie wiesz dlaczego chciałem, żebyś te dwa razy mnie osłaniał.

   - Zauważyłem pewną niekonsekwencję - przyznał Zeb. - Jest to rzeczywiście niezrozumiałe postępowanie. Kiedy są dwie albo nawet trzy ofiary, sam stawiasz im czota. W przypadku pojedyn­czych przeciwników, zdecydowałeś, że potrzebujesz asystenta. - A właśnie! Wiesz dlaczego? Nie wiesz. No to ci powiem. Kiedy łapiesz jego i ją albo nawet dwoje tego samego rodzaju, on myśli o tym jak ją ochronić, tak jest w programie. Więc nie ma kłopo­tów. Ale ci pojedynczy oni - do pioruna, gdybym. sam się na takiego rzucił, mógłby nawet wyrwać mi nóż i trafić mnie nim. Musisz zrozumieć zasady postępowania robotów, mały. Na tym polega nasza robota. Nie napiłbyś się czegoś?

   - Raczej nie, dziękuję - odpowiedział zakłopotany Zeb, ale drugi robot spojrzał na niego ze zrozumieniem.

   - Nie masz podzespołów przewodu pokarmowego, co?

   - No cóż, Timothy, w środowisku wiejskim, do którego należa­łem nie istniały ewidentne potrzeby...

   - Nie potrzebujesz ich, ale powinieneś je mieć. Tak samo jak zbiorniki na pobierane płyny i jeszcze obieg powietrza, żebyś mógł zapalić cygara. I przestań gadać tak dziwacznie - tłumaczył mu gorliwie - masz pierwszorzędną pracę i musisz żyć na odpo­wiednim poziomie, rozumiesz? Żadnego metra, żadnego liczenia drobnych, gdy dostajesz resztę. Reszty nie bierzesz. To dopiero pierwszy dzień twojej pracy, poczekamy do końca tygodnia. Ale potem wrócisz do tej farbowanej blondyny i niech cię poprawi. Teraz schowamy towar, na dzisiaj wystarczy.







   Ze b był właściwie z siebie zadowolony. Kieszenie miał wy­pchane pieniędzmi, czytał jadłospisy eleganckich restauracji, żeby przygotować się do przyszłych zwyczajów. Spo­dziewał się, że osiągnie sukces przynajmniej taki jaki Timothy.

   To była jego trzecia noc na Złotym Wybrzeżu. Czwarta już miała nie nastąpić.

   Jego ostatnie ofiary tego wieczoru nie chciały rozstać się z brylan­towym pierścionkiem. Więc Zeb, tak jak go nauczono, walnął jego na odlew, warknął na nią i brutalniej niż zwykle ściągnął z jej palca pierścionek. Dwie minuty później i trzy ulice dalej stanął pod latarnią; żeby przyjrzeć się zdobyczy. Krzyknął przerażo­ny.

   Na pierścionku lśniła kropla krwi.

   Ofiara nie była robotem. Była prawdziwą ludzką istotą płci żeń­skiej i kiedy usłyszał zbliżające się syreny wozów policyjnych, nie był ani trochę zdziwiony.







   Wy tutaj - powiedziała instruktorka resocjalizacji - zostaliś­cie przyjęci do nas ponieważ:

   a) nie pracujecie przez okres krótszy niż dwadzieścia jeden miesięcy,

   b) macie nie mniej niż sześć nieusprawiedliwionych nieobecności w miejs­cu szkolenia lub pracy,

   c) macie wyrok w zawieszeniu,

   d) zosta­liście wyprodukowani osiemnaście lub więcej lat temu.

   Tak mówi regulamin, a znaczy to - mówiła dalej z coraz większym zacietrzewieniem - że jesteście męty społeczne. Beznadziejne, niezaradne i niebezpieczne szumowiny, którymi musi zajmować się reszta społeczeństwa. Rozumiecie to chociaż? - obrzuciła sied­mioro podopiecznych wściekłym spojrzeniem.

   Była niska, gruba, ruda i miała brzydką cerę. Jak oni mogą pro­dukować takie stworzenia, dziwił się Zeb. Kręcił się i rozglądał chcąc przyjrzeć się pozostałym.

   - Ty! W żółtym swetrze! Zeb! - zaskrzeczała.

   Drgnął. - Słucham, proszę pani?

   - Znam się na takich jak ty - wycedziła z ponurą satysfakcją ­jesteś typowym recydywistą. Nie potrafisz nawet wysłuchać ko­goś, kto stara się ci pomóc. I co ja mam zrobić z siedmioma próż­niakami? Już wiem, jak to będzie. Założę się, że dwoje odpadnie, przed ukończeniem kursu, a następnych dwoje będę musiała skreślić za nieobecności i spóźnienia. A reszta i tak prędko wróci do rynsztoka. Dlaczego ja to robię? - Pokiwała głową, podniosła się majestatycznie i podszedłszy do tablicy napisała swoje trzy przykazania:

   1. PUNKTUALNIE

   2. CODZIENNIE

   3. NAWET JEŚLI NIE MACIE OCHOTY

   Odwróciła się i oparta o krzesło.

   - To są wasze trzy Złote Zasady, wy śmieci. Macie je wypełniać jak boskie przykazania i nie ważcie się o nich zapominać. Jesteś­cie tu, żeby nauczyć się jak być odpowiedzialnymi, wartościowy­mi istotami. Co?

   Chudy, stary on-robot obok Zeba podniósł drżącą rękę. Łatwo było rozpoznać dlaczego kwalifikuje się na ten kurs. Model sprzed co najmniej trzydziestu łat, z kulistymi złączami na ra­mionach, o twarzy niemalże nieruchomej.

   - A jeśli po prostu nie będziemy mogli, psorko? - zapytał star­czym głosem. - To znaczy jak się na przykład przegrzejemy i będziemy musieli leżeć albo...

   - Doprowadzasz mnie do rozpaczy - biadała instruktorka, kiwa­jąc głową jakby chciała pokazać, że tego właśnie spodziewała się po takich jak on. - To są typowe wymówki i nie chce tego słyszeć. Jeśli naprawdę coś komuś będzie, to musi przyjść tu co najmniej dwie godziny przed lekcją i zwolnić się. Czy to tak trudno zapa­miętać? Ale i tak nie będziecie tego robić, wy próżniaki.

   - Dwie godziny to dużo - z uporem wyjaśniał staruszek. - Nie zawsze wiem o tyle wcześniej, że będę musiał leżeć, psorko. Wie­le może się zdarzyć.

   - Nie mówcie do mnie psorko! Napisała na tablicy:

   DR ELENA MINCUS, MAGISTER, DOKTOR NAUK HUMANI­STYCZNYCH.

   - Macie do mnie mówić Dr Minkus albo Pani. A teraz uważaj­cie.

    Zeb słuchał z uwagą, bo dziesięć nocy w wiezieniu przed prze­słuchaniem i poręczeniem obrońcy przekonało go, że nie chce tam już nigdy wracać. Ten hałas! Ciżba! Chamstwo strażników! I nic nie można było na to poradzić, bo niektórzy z nich byli ludź­mi. Może nawet większość. Gdyby się nad tym zastanowić to pewnie nie byłoby wcale więzień, gdyby nie to, że niektórzy ludzie chcieli być strażnikami. Co za sens karać robota, zamyka­jąc go w celi?

   Więc słuchał uważnie. Słuchał nawet wtedy, gdy Dr Mincus mó­wiła o tak nieistotnych dla niego szczegółach zachowania cywi­lizowanego pracownika jak stanie w kolejce po bilety na koncert albo co robić na zabawie sylwestrowej. Nie wszyscy w klasie zachowywali się tak przykładnie. Mały staruszek obok niego ra­czej nie sprawiał kłopotów, pogrążony w ponurych rozmyśla­niach, ale dwie one-roboty w mini spódniczkach, z torebkami wyszywanymi paciorkami, z pewnością zasługiwały na to myś­lał Zeb, żeby spełnić statystyczne przewidywania Dr Mincus, przez skreślenie z listy. Ta z oczami pomalowanymi na zielono prychała na wszystko, co powiedziała instruktorka i robiła miny za jej plecami. A ta z czarnymi lokami. gadała cały czas i nawet śmiała odpowiadać nauczycielce. Skarcona za szeptanie, odparta leniwie:

   - Ej, pani, to wszystko są brednie, no nie? Po co pani to robi?

   Głos dr Mincus drżał z oburzenia i satysfakcji kogoś, kto widzi, że sprawdziły się jego najczarniejsze prognozy:

   - Po co? Bo jestem specjalistką w psychiatrii społecznej.. i dlate­go, że chce to robić.. i dlatego, że jestem człowiekiem i niech każ­dy z was zawsze o tym pamięta!







   Ku rs miał jednak swoje dobre strony, o czym Zeb przekonał się, gdy wysłano go z powrotem do zakładu wymiany robotów. Jasnowłosa R. R. mamrotała coś gniewnie pod nosem, wyciągając jakieś elementy z jego brzucha i wsadzając inne. Kie­dy już mógł mówić, podziękował jej, nagle zdając sobie sprawę z tego, że jest głodny - naprawdę głodny. Znaczyło to, że niektóre nowe kawałki zawierały cały układ trawienny - i że usunęła jego wyszukany słownik. R. R. z nachmurzoną miną nic nie odpowiedziała i zamknęła mu brzuch.

   Zeb dowiedział się także, że wszystko to nie zwalnia go od obo­wiązków.

   - Myślą, że jak ci coś brakuje - R. R: uśmiechnęła się pogardliwie - to musisz wpakować się w tarapaty. Wiec masz teraz najlepsze części i jeśli chcesz znać moje zdanie, to uważam, że to zmarnowany sprzęt. Te próżniaki z twojej klasy nigdy się nie zmienią. A jeśli chcesz zostać wyjątkiem, będziesz musiał bardzo się starać, kiedy wrócisz do pracy.

   - Do rabowania?

   - A do czego innego się nadajesz? Chociaż - dodała po namyśle, bawiąc się kryształem zwisającym jej z ucha - miałam zamówienie na nauczyciela angielskiego. Gdybym nie zmieniła twojego słownika...

   - Wolę rabowanie.

   Wzruszyła ramionami.

   - Jak chcesz. Ale nie spodziewaj się, że dostaniesz znowu ten dobry rejon. Nie po tym co zrobiłeś.

   Tak wiec, pogoda czy plucha, Zeb codziennie od szóstej po południu do północy krążył w pobliżu starych domostw Roberta Taylo­ra, pozbawiając stare roboty renty i całej żałosnej zawartości kie­szeni. Od czasu do czasu zdarzało mu się zawędrować aż do stu­denckiego miasteczka Instytutu Techniki Illinois w ślad za jakimś studentem albo profesorem, ale zawsze ostrożnie pytał, czy jest robotem czy człowiekiem zanim kogoś dotknął. Po następnym wykroczeniu już go nie wypuszczą.

   Z takiej kradzieży nie było forsy na taksówki, ale czasem, gdy kończył wcześniej, jechał autobusem na Złote Wybrzeże. Dwa razy widział Tlmothy ego, ale mały robot obrzuciwszy go pogar­dliwym spojrzeniem odwrócił się i odszedł. Niekiedy wędrował aż do parku. Amalfiego Amadeusa, nad jeziorem, gdzie żywopło­ty i zielona trawa przypominały mu minione dobre czasy na polach soi. Ale zawsze miał ogromną ochotę spróbować ziemie i denerwowało go, że nie może tego zrobić. Wiec wracał do jas­nych świateł i tłumów. Mimo że bardzo się starał, nie potrafił wśród eleganckiego tłumu na Placu Watertower i Ulicy Lake Sho­re odróżnić dokładnie ludzi, trzymających się kurczowo życia na planecie Ziemi, zamiast na jednej z modnych kolonii na orbicie ­od robotów, wyznaczonych do robienia tłoku.

   Dr Mincus wcale mu nie pomagała. Kiedy odważył się podnieść rękę, żeby ją zapytać, wściekła się.

   - Odróżnić? To znaczy, że nie wiesz jaka jest różnica? Miedzy żywym człowiekiem a urządzeniem, które istnieje tylko po to, żeby robić to, czego nie chcą robić ludzie i pomagać im w robie­niu tego, co lubią? Boże Święty, Zeb, kiedy pomyśle ile czasu zmarnowałam, żeby nauczyć się pracować dla was z poświece­niem i cierpliwością, robi mi się niedobrze. A teraz słuchaj uważ­nie, postaram się wam wytłumaczyć jaka jest różnica miedzy ubieraniem się jak przyzwoity człowiek a ubieraniem się jak zwykła ulicznica.

   Pod koniec lekcji Lori, prostytutka o umalowanych na zielono oczach, ujęła go pod ramie i powiedziała współczująco:

   - Uwzięła się na ciebie ta stara suka. Już chciałam jej powiedzieć, żeby się od ciebie odczepiła. Zrobiłabym to, ale brakuje mi do wyrzucenia tylko jednego minusa.

   - Dziękuje, Lori. - Teraz, gdy Zeb miał już zestaw do analizy bio­chemicznej odkrył, że używa ona sporej ilości perfum - piżmo, oceniły jego czujniki, z odrobiną olejku bergamotowego i wanilii. Wąchanie perfum to nie było to samo co badanie zawartości CO2, ozonu, pary wodnej i substancji stałych w powietrzu nad polami soi. Poczuł się nieswojo.

   Potulnie wyszedł z nią z klasy. Uśmiechnęła się.

   - Wiedziałam, że jesteś fajny facet, jak się trochę rozluźnisz, ko­chanie. Lubisz tańczyć?

   Zeb przeleciał szybko zestaw jeszcze nie używanych zdolności. - Tak, myślę, że tak - odpowiedział zdziwiony.

   - Słuchaj. Dlaczego nie mielibyśmy pójść gdzieś, usiąść i poznać się trochę lepiej, co?

   - No cóż, Lori, chciałbym. Ale powinienem teraz iść na swój teren.

   - Do Southside, tak? To świetnie - wykrzyknęła ściskając jego ramie - znam fantastyczne miejsce właśnie w tej okolicy. Chodź, nikt ci nic nie zrobi jak zaczniesz dzisiaj trochę później. Zatrzy­maj taksówkę.







   Tym fantastycznym miejscem był niski betonowy blok który kiedyś służył za garaż. Stał na rogu, naprzeciwko sklepu, a napis z płynnego kryształu nad drzwiami głosił:
Przytułek Southside
i
DOM KULTURYM
BÓG CIĘ KOCHA!

   - To kościół! - ucieszył się Zeb, przypominając sobie szczęśliwe dni, kiedy "śpiewał w chórze wielebnego Harmswallowa.

   - No tak, coś w rodzaju kościoła - przyznała Lori, płacąc za tak­sówkę. - Ale nie nudzą za dużo. Wejdź, poznasz wszystkich i sam się przekonasz jak tam jest!

   Zeb przekonał się, że to miejsce rzeczywiście nie przypominało kościoła. Podobne było raczej do holu na drugim piętrze nad główną salą wielebnego Harmswallowa, tam na farmie, może nawet bardziej do - przetrząsnął swój nowy leksykon - Klubu Osiedlowego. W dużej niskiej sali stały ławy i rozkładane krzesła. Na środku tańczyło kilka par. Tłoczno tam było i gwarno. Więk­szość bywalców wyglądała raczej tak, jak koledzy Zeba z kursu niż jak parafianie wielebnego Harmswallowa. Przy drzwiach, oparta o stół, drzemała kobieta o zmęczonej, steranej życiem twa­rzy. Nie przeszkadzał jej niesamowity hałas, Zebowi natomiast włączył się natychmiast regulator dopływu dźwięku. Tylko na jednym stole leżmy jakieś religijne teksty.

   Źródłem hałasu była ostro wzmocniona muzyka dziesięciu in­strumentów i sześciu piosenkarzy. Przyjrzawszy się bacznie mu­zykom, Zeb stwierdził, że przynajmniej niektórzy z nich byli ludźmi. Czy właśnie po to stworzono to miejsce? Żeby dać lu­dziom publiczność dla podziwiania ich talentów albo ich ducho­wej wrażliwości? Doszedł do wniosku, że to bardzo prawdopo­dobne, ale zauważył, że zebrani nie zwracali na nich większej uwagi. Oprócz tancerzy znajdowały się tam grupki grających w karty i dyskutujących robotów. Niektórzy śmiali się, inni opowia­dali coś z przejęciem, jeszcze inni kłócili się zawzięcie. Kiedy Lori i Zeb weszli, niski i chudy on podniósł głowę znad stołu, wokół którego siedziała jedna z najgoręcej rozprawiających grup. To był Timothy - Timothy, jakiego Zeb dotąd nie znał: pełen pasji, zły i zaskoczony.

   - Zeb! A ty skąd się tu wziąłeś?

   - Cześć, Timothy. - Zeb nie wiedział co zrobić, ale maty robot najwyraźniej ucieszył się, że go spotka. Przysunął jeszcze jedno krzesło i kiwnął na niego, ale Lori trzymała Zeba mocno za ra­mię.

   - Ej, tańczymy czy nie? ­

   - Królowo - odpowiedział za niego Timothy - potańcz z kimś innym przez chwile. Chce, żeby Zeb poznał moich przyjaciół. Ten wielki facet to Milt, a to Harry, Aleksandra, Valter 23-X, ta mała to Sally, a to Sue. Założyliśmy coś w rodzaju klubu.

   - Zeb - wtrąciła się Lori, ale Zeb machnął ręką.

   - Za chwilę - powiedział i usiadł przy stole. To była dziwna gru­pa. Sally była rozmiarów sześcioletniego dziecka, ale łaty i ślady reperacji, szpecące jej twarz i ręce, zdradzały jej prawdziwy wiek. Reszta to zbieranina wszystkich możliwych rodzajów, mali i wielcy, nowi i starzy, ale jedną cechę mieli wspólną. Żadne z nich się nie uśmiechało. Nawet Timothy. Jeśli naprawdę cieszył się ze spotkania Zeba, to trudno było to wyczytać z wyrazu jego twarzy.

   - Nie gniewaj się - powiedział Zeb - ale kiedy widzieliśmy się ostatnio, nie byłeś taki serdeczny.

   Na twarzy Timothy'ego oprócz innych uczuć pojawiło się jeszcze zakłopotanie, co bez wątpienia dobrze świadczyło o jego zdolnoś­ciach mimicznych.

   - To było przedtem - odpowiedział.

   - Przedtem to znaczy zaledwie trzy noce temu - zauważył Zeb. - Taak. Wszystko się zmienia - wyjaśnił Timothy, a potężny ro­bot, zwany przez niego Milt, przysunął się do Zeba.

   - Wykorzystywani powinni trzymać się razem, Zeb - powiedział Milt. - Nasz trudny los czyni nas braćmi.

   - I siostrami - zapiszczała Sally.

   - Słusznie, i siostrami. Wszyscy jesteśmy wyrzutkami i wszy­stkich nas czeka przetworzenie albo wyrzucenie na złom. Zapy­taj Timothy'ego. Kilka dni temu, kiedy przyszedł tu po raz pier­wszy, był tak samo nieświadomy jak, przepraszam, ty. Nie mo­żna go za to winić i ciebie też nie. Schodzisz z taśmy i pakują w ciebie swój program, a ty starasz się być dobrym robotem, bo wmówili ci, że tego właśnie chcesz. Wszyscy przez to przeszli­śmy.

   Timothy kiwał głową z przekonaniem. Nagle, spojrzawszy za Zeba skrzywił się.

   - O rany, wróciła - powiedział.

   To Lori wróciła z baru z dwoma kuflami spienionego piwa.

   - Wybieraj, Zeb - powiedziała - albo tańczysz, albo wrócisz do domu sam.

   Zeb zawahał się. Sięgnął po piwo, by zyskać na czasie. Nie miał aż tylu przyjaciół, żeby machnąć ręką na Lori, ale przy tym stole działo się coś, o czym chciał dowiedzieć się więcej.

   - No i jak? - zapytała złowieszczo.

   Łyknął piwa. To było ciekawe wrażenie, zimna, musująca ciecz bulgocząc spłynęła mu przez gardło do zbiornika w prawym bio­drze. Chemosensory w zbiorniku przekazały bodziec do obwo­dów kierujących reakcjami i zaszumiało mu w uszach, a sala wydała się jaśniejsza.

   - Dobrze Lori - trochę trudno było mu wymawiać słowa.

   - Powiedziałeś, że umiesz tańczyć, Zeb - upierała się. - Najwyż­szy czas, żebyś to udowodnił.

   - Idź - zdenerwował się Timothy. -Jak się już jej pozbędziesz, to wróć i dokończymy.







   O tak, umiał tańczyć. Szalał jak burza! Odkrył w sobie zdol­ności, których istnienia nigdy nie podejrzewał: walc, tango, tańce które miały swoje nazwy i cały zestaw obwodów heurystycznych, dzięki którym mógł improwizować. Lori dawała się prowadzić bez najmniejszego potknięcia.

   - Świetna jesteś - szepnął jej do ucha. - Nigdy nie myślałaś, żeby to robić zawodowo?

   - O co ci chodzi, Zeb? - zdziwiła się. - Dlaczego nie jesteś tancerką?

   - A tak. Właściwie tak zostałam zaprogramowana. Ale nie ma pracy. Ludzie robią to kiedy chcą i czasami można się zaczepić przy jakimś balecie albo gdzieś w nocnym klubie, jak przyjdzie im do głowy coś takiego zorganizować. Ale, widzisz, szybko ich to nudzi. No i nie mam pracy. Co byś powiedział na jeszcze jedno piwo, mały?

   Przecisnęli się do baru.

   - Co za zabawne miejsce - stwierdził Zeb, zdając sobie równo­cześnie sprawę, że to wrażenie mogło być spowodowane dziw­nymi reakcjami jego sensorów. - Kim jest ta brzydka kobieta przy drzwiach?

   Lori podniosła wzrok znad kufla. Kobieta siedziała przy stole za­łożonym religijnymi broszurami.

   - Należy do personelu. Nie zawracaj sobie nią głowy. O tej porze zwykle jest już kompletnie pijana.

   Zeb pokręcił głową. Tłusta, blada skóra i brudne strąki włosów budziły w nim obrzydzenie.

   - Ciekawe po co produkują takie okropne roboty.

   - Roboty? Do diabła, ona nie jest robotem. To człowiek z krwi i kości. Przychodzenie tu daje jej jakąś satysfakcje. Gdyby nie ona i kilku innych ludzi, którym wydaje się, że są naszymi dobroczyń­cami, nie byłoby tu żadnego klubu. Zatańczymy?

   Uwagę Zeba przykuły nieznane mu procesy zachodzące w jego wnętrzu.

   - Cóż, prawdę mówiąc - zaczął niepewnie - trochę dziwnie się czuje. - Położył rękę na zbiorniku. Nie wiem co mi jest, tak jakby mi wszystko spuchło w środku.

   Lori zachichotała.

   - Po prostu nie jesteś przyzwyczajony do picia piwa. Musisz wy­lać z siebie ten płyn, to wszystko. Widzisz te drzwi z napisem ON? Idź tam i jak nie będziesz wiedział co zrobić, to poproś kogoś, żeby ci pomógł.







   Zeb nie musiał prosić o pomoc, chociaż była to dla niego z zupełnie nowa czynność, która wymagała wielu prób. Mi­nęło wiec trochę czasu zanim wrócił do pełnej hałasu i robotów sali. Lori wirowała w ramionach dużego, ciemnoskóre­go , co zwalniało Zeba z obowiązku dotrzymywania jej towa­rzystwa. Zamówił piwo i zaniósł je do stołu.

   Brakowało tylko jednej osoby.

   - Gdzie jest mała? - zapytał Zeb, stawiając przed każdym kufel. - Sally? Poszła do pracy. Pewnie jest już w połowie drogi do par­ku Amadeus.

   - Wiecie - zaczął nieśmiało Zeb - ja też chyba już pójdę... jak tyl­ko to wypije...

   On o imieniu Walter 23-X parsknął pogardliwie. - Mentalność niewolnika! Co ci to da?

   - Ale mam robotę - bronił się Zeb.

   - Robota! Timothy opowiadał nam o tej robocie! - Walter 23-X pociągnął spory łyk piwa i mówił dalej. - Nikt z nas tutaj nie ma prawdziwej pracy! Gdybyśmy mieli, nie siedzielibyśmy tak!

   Spójrz na mnie. Pracowałem w Detroit w kopalni soli. Teraz wprowadzili automaty i nie jestem potrzebny. A Milt był w kopal­ni żelaza nad jeziorem Superior.

   - Tylko mi nie mów, że już nie wydobywają żelaza - przerwał mu Zeb. - Z czego by nas robili?

   Milt pokręcił głową.

   - Ale już nie nad jeziorem. W przestrzeni. Mają te automaty von Neumanna, już nie prawdziwe roboty. Lecą na asteroidy, wydo­bywają rude, oczyszczają ją, budują swoje duplikaty, potem wra­cają na orbitę Ziemi i wskakują prosto do pieca do wytapiania! Jak roboty mogą z nimi konkurować?

   - Rozumiesz, Zeb? - wtrącił Timothy. - Ten świat jest okrutny dla robotów, oto cała prawda.

   Zamyślony Zeb powoli popijał piwo.

   - Tak - powiedział - ale widzisz, nie wiem czy nasze życie mogło­by być lepsze. A ty wiesz? To znaczy, w końcu to oni nas zbudo­wali. Musimy robić to, co nam każą.

   - O tak - krzyknęła Sue. - Robimy, na pewno. Pracujemy za nich i nawet bawimy się za nich. To my wypełniamy sale koncertową, kiedy któryś z nich ma ochotę zaśpiewać jakieś durne piosenki. Boże, robiłam to tyle razy, że nie chce wiecej słyszeć o słowikach ! Pracujemy w fabrykach, na farmach, w kopalniach...

   - Pracowaliśmy - wtrącił Zeb.

   - Właśnie, pracowaliśmy, a teraz, kiedy nie jesteśmy potrzebni, zapełniają nami swoje przeklęte miasta, żeby ci ludzie, którzy zostali na Ziemi nie czuli się osamotnieni. Jesteśmy zabawkami, Zeb. Tylko tym jesteśmy!

   - Tak, ale...

   - Do licha - wściekł się Walter 23-X - wiesz, kim jesteś? Tacy jak ty też są winni naszej sytuacji! Nic cię nie obchodzą prawa robo­tów!

   - Prawa robotów - powtórzył machinalnie Zeb. Oczywiście dos­konale rozumiał znaczenie tych słów, ale nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby je zestawić razem. Dziwnie to brzmiało.

   - Otóż to. Nasze prawo do dobrego traktowania i właściwego wykorzystywania. Mylisz, że chcemy być tutaj? W takim miejs­cu i takim hałasie? Nie. Jesteśmy tylko dla przyjemności ludzi, takich jak ona - powiedział ze złością, ruchem głowy wskazując kobietę przy drzwiach.

   Ona o imieniu Aleksandra wypiła resztę piwa i odważyła się ode­zwać:

   - Wiesz, Walter, ja ją nawet lubie. Nie jestem tej samej klasy, co wy, myśliciele. Nie interesuje mnie polityka. Tylko po prostu cza­sami czuje się tak, że mam ochotę wrzeszczeć na całe gardło. Wiec jestem tu, albo w parku Amadeus z Sally, alkoholikami i włóczęgami. A jeśli już o tym mówimy - dodała, pochylając się w stronę Timothy'ego - jeśli nie będziesz pił swojego piwa, to je daj mnie.

   Mały robot bez słowa podał jej kufel i Zeb dopiero teraz zauważył, że Timothy nawet go nie tknął.

   - Co ci jest, Timothy? - zapytał.

   - Dlaczego ma mi coś być? Po prostu nie chce piwa.

   - Ale w zeszłym tygodniu powiedziałeś... O Boże! - krzyknął Zeb, zrozumiawszy nagle sytuacje. - Straciłeś obwody przyjmowania płynów, tak?

   - No i co z tego? - rozgniewał się Timothy. Ale zaraz mu przeszło. - To nie twoja wina. Miałem wypadek.

   - Jaki wypadek? - zapytał Zeb, zdziwiony i zaciekawio­ny.

   Timothy przyglądał się mokrym śladom, zostawionym przez kufle na stole.

   - Trzy noce temu - powiedział. - Miałem niezłą noc. W krótkim czasie obrobiłem czwórkę wychodzącą z hotelu na East Erie. Zgarnąłem naprawdę sporo - musieli być zaprogramowani na bogatych alkoholików, bo byli po­rządnie pijani. Uciekając wypadłem na jezdnie i... ­wstrząsnął się. - Samochód pojawił się nie wiadomo skąd, zakręcił z piskiem opon i nawet nie zwolnił. No a ja byłem na jezdni.

   - Przejechał cię? I dlatego masz kłopoty z piciem?

   - Do diabla, nie tylko to. Było o wiele gorzej. Zmiażdżyło mi nogi, rozumiesz? Wiec przyjechała karetka i zawieźli mnie do szpitala, ale oczywiście, ponieważ jestem robo­tem, nic mi tam nie zrobili, wrzucili tylko do ciężarówki. W magazynie dali mi nowe nogi. Tylko, ta wstrętna blondynka - ta R.R. w takich kolczykach...

   Gdyby z oczu Zeba mogły płynąć łzy, zapłakałby. - Timothy, wyrzuć to z siebie !

   - Miała lepszy pomysł. “Za dużo jest złodziei - powiedziała - a za mało kalek". Wiec dała mi wózek na kółkach i puszkę! “Wszy­stkie dodatkowe umiejętności, jedzenia, picia i inne, nie będą ci potrzebne" - powiedziała. A poza tym potrzebne jej było miejsce na nowe obwody... Zeb, ja gram na skrzypcach! I nie chce przez to powiedzieć, że gram dobrze. Gram tak fatalnie, że nawet sam siebie nie mogę słuchać, a ona chce, żebym codziennie na Michi­gan Avenue grał przed sklepami i żebrał!

   Zeb patrzył na przyjaciela z, przerażeniem. Nagle odsunął swoje krzesło i zajrzał pod stół. Po była prawda: nogi Timothy'ego od potowy ud przechodziły w skórzane worki.

   Aleksandra poklepała go po ręku.

   - To okropne, kiedy zobaczy się to po raz pierwszy - powiedzia­ła. - Wiem. Jeszcze jedno piwo dobrze ci zrobi, Zeb. I dziękuj Bogu, że masz odpowiednie obwody!







   Ze b nie był zaprogramowany na całkowitego alkoholika ­ przynajmniej jeszcze nie, pomyślał z goryczą - więc gdy wyszedł nareszcie z klubu nie był pijany, tylko trochę kręci­ło mu się w głowie.

   Ze zdziwieniem zauważył, że niebo nad jeziorem już pojaśniało. Zaraz zacznie się dzień, a on nie złapał ani jednej ofiary. Będzie musiał napaść pierwszego robota, jaki musie nawinie. Właściwie niejednego, jeśli ma uzbierać odpowiednią sumę, a nie było cza­su na znalezienie odpowiedniego miejsca. Rozejrzawszy się zau­ważył za rogiem oświetlony napis

   MISYJNY DOM ROBOTÓW.

   Wychodził właśnie stamtąd wysoki, zamożnie wyglądający on. Zeb nie wahał się ani chwili. Skoczył, wyciągnął nóż i przyłożył go do brzucha ofiary.

   - Pieniądze albo życie - powiedział złowrogo, Siegając po zega­rek.

   Na twarz ofiary padło światło latarni. Zeb znał tę twarz.

   - Wielebny Harmswallow! - jęknął. - O, Boże! Pastor przyjrzał mu się uważnie.

   - No, chłopcze, teraz już przepadłeś! Zeb nie zastanawiał się. Po prostu odwrócił się i zaczął biec.

   Gdyby nie alkohol, który przytłumił działanie jego systemów, pewnie nie próbowałby ucieczki, bo wiedział, że to i tak nie ma sensu. Nie bardzo miał gdzie uciekać. Nie mógł wrócić do domu Roberta Taylora, do przydzielonego mu rejonu, bo tam na pewno będą go szukać. Ani do klubu. Ani do magazynu, bo to tak samo jakby trafił prosto do wiezienia. Ani nigdzie, gdzie mogła być policja albo ludzie, a to znaczyło, że nie ma miejsca na tym świe­cie, gdzie prędzej czy później nie znaleźliby go. W ostatecznym razie, wykryliby go dzięki falom emitowanym przez jego częś­ci.

   Ale zanim to zrobią, upłynie trochę czasu. Park Amadeus! Zbie­rali się tam włóczędzy i szumowiny społeczne, a on tym właśnie był teraz.

   Gnał w stronę parku. Był już jasny dzień. Coraz więcej ruchu na ulicach, helikoptery i samochody. Niełatwo było przedrzeć się przez to wszystko, ale Zeb miał jeszcze swe dawne możliwości i wytrwałość. Zgrzyt hamulców, ryk klaksonów; ale udało mu się.

   Za nim .ruchliwe miasto, przed nim pomnik Amalfi Amadeusa, człowieka, który odkrywając tanią energie wodorową, otworzył przed światem nowe możliwości. Zeb stał na ścieżce między ży­wopłotami i klombami. Dookoła tajemnicze postaci stały oparte o drzewa, leżały na ławkach, snuły się leniwie. - Prawdziwa skó­ra, tylko dolar - zaskrzeczał ktoś wyciągając pęk portfeli.

   - Ej, ty! Chcesz zapalić? - rozległo się zza ławki.

   Drobna dziewczynka podbiegła do niego od strony pomnika. - Panie? - zapytała drżącym głosem. - Może pan coś kupi? Zeb spojrzał na nią.

   - Sally! To ty, prawda? Maleńki robot podniósł głowę.

   - Cześć, Zeb. Przepraszam, nie poznałam cię. Co ty tu robisz w taki deszcz?

   Nawet nie zauważył, że pada. Nie dostrzegał niczego, zbyt po­chłonięty swoimi problemami, ale teraz wzruszył go widok tej smutnej twarzy dziecka. Tam przy stole, była tylko jeszcze jedną obcą osobą. Teraz przypomniała mu o Glendzie, małej dziew­czynce z chaty na farmie. Mimo rozmiarów dziecka, Sally była starym robotem. Poczuł zapach dymu w wilgotnym powietrzu i zrozumiał, że zasilana była przez komórki paliwowe. Ma co naj­mniej pięćdziesiąt lat. Wyciągnął resztę pieniędzy z kieszeni.

   - Spraw sobie jakieś nowe części, mała - powiedział szorstko.

   - Ojej, dzięki, Zeb - zaczęła płakać. - Uważaj!- krzyknęła, ciągnąc go do kryjówki w mokrych krzakach. Policyjny helikopter sunął powoli z zapalonymi wszystkimi światłami, wycieraczki przesuwały się po szybach, a boki lśniły w deszczu. Zeb schował się w cieniu, ale policja po prostu kontrolowała parkowych włó­częgów i biedaków.

   Kiedy helikopter zniknął za zakrętem, włóczędzy, bezdomni mie­szkańcy parku zaczęli wychodzić spod krzewów. Zeb rozejrzał się ostrożnie: dopiero teraz zauważył ilu ich było. - Co tu robisz, Zeb? - powtórzyła pytanie.

   - Miałem kłopoty - powiedział i bezradnie wzruszył ramionami. Nie było sensu robić z tego sekretu. - Wyszedłem, żeby kogoś okraść i przez pomyłkę napadłem na człowieka.

   - Oj i Czy może cię rozpoznać?

   - Niestety, kiedyś go znałem, więc może. Nie, zatrzymaj to - do­dał prędko, kiedy chciała zwrócić mu pieniądze. - Pieniądze mi w tym nie pomogą.

   Pokiwała głową.

   - Nie wzięłabym ich, ale... och, Zeb. Chcę oszczędzić na nową obudowę, rozumiesz? Nie masz pojęcia jak bardzo chciałabym “dorosnąć", ale za każdym razem, kiedy proszę o nową postać, stwierdzają, że mój centralny układ nerwowy jest za stary i nie warto mnie zmieniać. A ja chcę tylko mieć kształt dorosłej osoby. Z biodrami i piersiami! Ale nie zgadzają się na to. Mówią, że dla młodych jest więcej miejsc pracy, ale chciałabym wiedzieć, jeśli tak jest naprawdę, to dlaczego nie znajdą mi jakiejś roboty?

   - Kiedy ostatni raz normalnie pracowałaś? - zapytał Zeb.

   - Ojej, ładnych kilka lat temu: miałam dobre miejsce przez długi czas, byłam uczennicą w szkole podstawowej, w której jakaś ko­bieta miała ochotę uczyć. Fajnie tam było. Chociaż ona mnie nie lubiła. Kiedy uczyła higieny albo właściwego kichania i kasłania, zawsze patrzyła na mnie tak nieprzyjemnie. Ale dobrze radziłam sobie z cukierkami i mlekiem - ciągnęła rozmarzonym głosem - i bardzo lubiłam gry.

   - A dlaczego już tam nie jesteś? "

   - Och, zwykła historia. Znudziło się jej uczenie. Zmieniła pro­gram. Wszystko o ruchach społecznych i marszach pokojowych. To też mi nieźle szło. Ale pewnego dnia przyszła i oświadczyła, że jesteśmy za mali, żeby należeć do jej klasy. No i wszyscy, osiem­naścioro, znaleźliśmy się na ulicy. Od tego czasu jest okropnie. ­Otarta deszcz, a może łzy z oczu i podniosła głowę, bo podszedł do nich sprzedawca portfeli. - Nie chcemy nic kupić, Hymie.

   - Nikt nie chce - odparł z goryczą, ale przyjaźnie przyjrzał się Zebowi. - Masz kłopoty, co? Ja zawsze poznam.

   Zeb wzruszył bezradnie ramionami i opowiedział mu o wieleb­nym Harmswallow. Handlarz otworzył szeroko oczy.

   - O, Boże - powiedział. Kiwnął na handlarza narkotyków. - Sły­szałeś coś takiego? Ten facet przed chwilą napadł na człowieka - i to po raz drugi!

   - Na człowieka? To poważna sprawa. - Odwrócił się i krzyknął do swego kumpla. - Mamy tu kogoś kto dwa razy napadł na czło­wieka, Marcus! Po chwili zebrała się wokół nich grupka robotów. Patrzyli na Zeba z podziwem i szeptali miedzy sobą. Zeb nie musiał słuchać tego co mówią, łatwo było się domyślić.

   - Lepiej trzymajcie się ode mnie z daleka - poradził im. - Nie mieszajcie się do tej kabały.

   - Jeśli to twój kłopot - zapiszczała nagle Sałły - to jest to także nasz kłopot. Musimy się trzymać razem. W jedności siła.

   - Co takiego? - zapytał Zeb.

   - Pamiętam to ze szkoły. “W jedności siła". Tak nam mówili.

   - Jedność! - burknął sprzedawca, wymachując portfelami. - Nie opowiadaj nam o jedności! Nasłuchałem się o tym dosyć, kiedy zakładałem związki w kopalni - po to byłem zrobiony. A potem zamknęli kopalnie. I co miałem począć? Zrobili ze mnie ulicznego handlarza! - Spojrzał na swój towar, potem cisnął portfele w krzaki. - Od dwóch miesięcy nic nie sprzedałem I Po co się oszu­kiwać! Jak się nie ma układów z robotami z magazynu, to od razu' lepiej iść na złom. Oto cała filozofia.

   Sally myślała o czymś przez, chwilę, potem wygłosiła nastepne hasło:

   - Posłuchajcie: “Strajk waszą najlepszą bronią, do diabla z filozo­fią!"

   - Strajk waszą najlepszą bronią, do diabła z filozofią! - powtórzył Zeb. - To brzmi nieźle.

   - To jeszcze nie wszystko - powiedziała. Sięgając znów do swojej pamięci poruszała sztywnymi, słabo zautomatyzowanymi wargami. - Powinniśmy trzymać się razem, bo w jedności jest siła. - Zaczekaj - krzyknął Hymie. - Znam to. To były moje podstawo­we dane. Do licha, jak dawno już o tym nie myślałem.

   Zeb rozejrzał się nerwowo. Stało ich już teraz prawie trzydzieści i chociaż miło być wśród towarzyszy niedoli, to jednak nie jest to bezpieczne. Przejeżdżające samochody zwalniały i ludzie przy­glądali im się z ciekawością.

   - Zwracamy na siebie uwagę - powiedział. - Może przejdziemy gdzie indziej.

   Ale wszędzie gdzie przystanęli, coraz więcej ludzi zatrzymywało się, żeby im się przyjrzeć i coraz więcej robotów dołączało do nich. Nie tylko wyrzutki z parku Amadeus. Sprzed sklepów nad jeziorem podbiegały do nich one, w drzwiach wielkich hoteli stali delegaci na zjazdy i niejeden dołączał do nich. Tamowali ruch i ryk klaksonów potęgował wrzawę krzyków i śpiewów robo­tów.

   - Mam coś jeszcze - zawołała do niego Sally. - “Strajk jest pra­wem robotników".

   Zeb pomyślał chwilę.

   - Lepiej brzmi: strajk jest prawem robotów. - Jaki

   - STRAJK JEST PRAWEM ROBOTÓW! - wrzasnął i usłyszał jak tylne szeregi robotów powtarzają to za nimi. Chóralny okrzyk zabrzmiał jeszcze lepiej i podchwycili go wszyscy.

   - A teraz to - ryknął Hymie - Do pracy, nie na złom! Nie wyrzu­cajcie nas na śmietnik! Wszyscy razem!

   Zeb wymyślił następne:

   - Poślijcie ludzi do szkół resocjalizacji: My Chcemy Pracy!

   - Wszystkim hasło to spodobało się najbardziej, głosy stu pięć­dziesięciu robotów zagrzmiały jak strzał armatni, odbiły się e­chem od ścian, a w oknach pokazały się głowy.

   Nie wszyscy byli robotami. Dziesiątki ludzi w oknach, na ulicach. Niektórzy śmieli się, inni wściekali, a jeszcze inni wyglądali na przerażonych - jak gdyby ludzie mieli jakieś powody, żeby się bać.

   A jeden z nich wpatrywał się niedowierzająco w Zeba.

   Zeb potknął się i zmylił krok. Hymie schwycił go pod rękę, Zeb wyciągnął drugą i tak samo złapał rękę robotą, którego imienia nie znał. Spojrzał przez ramię na zwarte szeregi robotów, już co najmniej dwustu, i odwrócił się w stronę człowieka.

   - Miło mi znów pana widzieć, Wielebny Harmswallow - zawołał i maszerował dalej, ramię w ramię - aż do rogu State Street, gdzie posapując czekały na nich policyjne samochody.







   Zeb leżał na podłodze. Nie był sam. Połowa uczestników Z spontanicznego marszu tłoczyła się w wielkiej celi, razem ze zwykłymi przestępcami i rzezimieszkami. Już po okrzy­kach i śpiewach. Nawet kryminaliści siedzieli ciszej niż zwykle. Panował nastrój przygnębienia i tylko od czasu do czasu któryś z towarzyszy niedoli pochylił się, by szepnąć do Zeba: “To było wspaniałe" albo “Wszyscy jesteśmy po twojej stronie, pamiętaj" Po jego stronie, to znaczy gdzie? Na śmietniku? Na kursie resocja­lizacji? A może w Wielkim Domu, gdzie, jak słyszał, ludzie-straż­nicy dla rozrywki zmuszają więźniów do walki o baterie? Kopniak w udo wyrwał go z zamyślenia.

   - Wstawaj ! - to strażnik. Wielki, tęgi, czarny, z pałką, wzór wię­ziennego strażnika - Model 2647. Wyciągnął dłoń wielką jak kapu­sta i podniósł Zeba.

   - Reszta może wracać do domu - ryknął otwierając drzwi celi. - A ty chodź ze mną! - Przeprowadził Zeba przez wartownię do czekającej ciężarówki z napisem REPRO-MAGAZYN, wrzucił go do środka i zamykając drzwi mrugnął ostrzegawczo.

   Dziwne, ale podniosło to Zeba na duchu. Nawet te szmaty były wzruszone! Jednak był to tylko krótki przebłysk optymizmu. Przylepiony do ściany cieżarówki, Zeb patrzył na ponure maga­zyny i fabryki, które kiedyś wydawały mu się takie wspaniałe. Znów ogarnęła go rozpacz. Pewnie już nigdy nie zobaczy tych miejsc. Czeka go złomowisko - o ile nie stopią go wcześniej. W najlepszym razie przydzielą go do jakiejś podrzędnej roboty. Na­wet nie do kradzieży czy handlowania! Zawinięty w indiański pled będzie ciekawostką dla turystów, a może każą mu siedzieć z wędką na moście na Florydzie.

   Ale do budynku wszedł wyprostowany, z podniesioną głową i odwaga opuściła go dopiero w chwili, kiedy wszedł do biura R.R i spostrzegł, że nie była sama. Przy biurku siedział Wielebny Harmswallow, obok niego stała blondyna.

   - Pokaż ucho - powiedziała, nie podnosząc oczu znad karty, któ­rą czytała uważnie razem z Harmswallow. Po krótkim przeglą­dzie jego danych kiwnęła głową aż roztańczyły się jej kryształo­we kolczyki.- Niewiele mu trzeba, uzupełnienie systemów mowy. Zabezpieczenie przed wpływami atmosferycznymi na ze­wnętrznych powierzchniach. I może jeszcze dodatkowe płytki na głowę.

   Zeb był zdziwiony i zaniepokojony widokiem rozpromienionej twarzy Harmswallowa. Pastor przyjrzał mu się uważnie.

   - Sądzę, że konieczne są również zmiany w wyglądzie twarzy. Więcej zawziętości i zapalczywości, nie uważa pani?

   - Ależ tak, pastorze! Ma pan wspaniałe wyczucie.

   - O tak - przyznał Harmswallow. - Reszta to pani sprawa. Chcę jeszcze zobaczyć projekt zmian tej młodej żeńskiego rodzaju. Czuję, że wreszcie znalazłem to, czego szukałem całe życie, będę kapłanem nowej siły, przywódcą walki o prawo i sprawiedli­wość! - Przez chwilę patrzył w przestrzeń rozmarzonym wzro­kiem, potem opanował się, kiwnął głową R.R. i wyszedł.

   Mimo, że pokój był klimatyzowany, Zeb czuł jak mokre krople występują mu na czoło i skronie.

   - Wiem co chcecie zrobić - burknął. - Zabawa w wojnę! Zrobicie ze mnie żołnierza i macie nadzieję, że mnie rozwalą albo że się spalę!

   Blondyna spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. - Wojna! Ale ty masz wyobraźnię, Zeb!

   Z wściekłością strącił z czoła krople.

   - To wam się nie uda - krzyknął. - Roboty mają swoje prawa! Ja mogę zginąć, ale milion innych przyjdzie na moje miejsce! Pokręciła głową z zachwytem.

   - Zeb, sprawiasz mi prawdziwą satysfakcję. Właściwie już teraz nadajesz się idealnie do swojej nowej pracy. Czy domyślasz się o co chodzi?

   Wzruszył ramionami ze złością.

   - I tak mi powiesz, a ja mogę myśleć co zechcę - nie mam wpły­wu na waszą decyzję.

   - Ale to ci się spodoba, Zeb. W końcu jest to zupełnie nowa spe­cjalizacja i nie ja ją wymyśliłam. Sam ją sobie wymyśliłeś. Bę­dziesz organizatorem protestów, Zeb! Będziesz organizował de­monstracje. Marsze, strajki, bojkoty, wystąpienia - wszystkie ro­dzaje masowych akcji, Zeb!

   Patrzył na nią zdziwiony. - Akcji

   - Ależ tak! Ludzie będą cię uwielbiać, Zeb! Widziałeś Wielebnego Harmswallow. Będzie tak, jak w dawnych, dobrych czasach, kie­dy pojawicie się na ulicach wy - burzyciele porządku publiczne­go, buntujący się motłoch!

   - Buntujący się motłoch? - Czuł się tak, jak gdyby zablokowały się wszystkie jego obwody. Buntownik? Organizator demonstra­cji? Walczący o prawa robotów?

   Siedział spokojnie, kiedy zręcznie otworzyła mu brzuch i wymie­niła kilka zespołów, kiedy zamknęła go z powrotem.

   Biernie pod­dał się próbie systemów, charakteryzacji zmieniającej wygląd jego twarzy. Ale jego umysł pracował cały czas intensywnie. Pod­burzacz motłochu! Był opanowany kiedy czekał na zawiezienie do miasta i podjęcie nowej pracy, ale rozpierała go radość.

   Na pewno dobrze spełni swoje zadanie. Nikomu bunt nie był tak potrzebny jak robotom i nikt nie zajmie się tym lepiej niż on!

przekład : Anna Miklińska

    powrót