Miejsce, do którego ich zabrali było ponurym, szarym budynkiem w Des Plaines. Kierowca ciężarówki, potężny milczący robot w czapce z daszkiem i skórzanej kamizelce, nie odpowiedział na żadne z pytań, które zadawali mu pakując się do wozu. Milczał również, gdy wysiedli przed bramą z napisem
| ||
- Stójcie tutaj - rozkazał. - Wszyscy wysiedli? W porządku. Zamknął klapę ciężarówki i odjechał, zostawiając ich na deszczu. No i czekali. Czternaście świetnych robotów, oni, one i trzy małe, zbyt przygnębieni, żeby rozmawiać. Zeb wytarł twarz i mruknął: - Czy nie mogło padać tam, gdzie deszcz nam był potrzebny. Musi akurat lać tutaj, gdzie nikomu to się do niczego nie przyda. Jedynym, który nie poddawał się rozpaczy był Lem. Był wśród nich niedawno. Przedtem pracował jako ogrodnik w Urbanie, zanim jego właściciele postanowili wyemigrować do kolonii O'Neill. Udało musie zaczepić na farmie, kiedy po wypadku traktora nieoczekiwanie zwolniło się jedno miejsce, ale ciągle z rozrzewnieniem wspominał wspaniałą Urbanę. Teraz był pełen zapału. - Des Plaines! To właściwie Chicago! Wróciły dobre czasy, przyjaciele. State Street! Złote Wybrzeże! - A znajdą dla nas robotę w Chicago? - zapytał niedowierzająco Zeb. - Prace? Człowieku, kogo obchodzi praca? To Chicago! Teraz sobie pożyjemy! Zeb pokiwał głową zamyślony. Nie był wprawdzie przekonany, ale chciał mieć nadzieję. Tak był zaprogramowany. Otworzył usta i spróbował deszcz. Skrzywił się. Cierpki, dużo stałych cząsteczek, dużo wiecej dwutlenku węgla i NO2 w powietrzu, do którego był przyzwyczajony. Co to za miejsce, gdzie nawet deszcz ma zły smak? To pewnie od samochodów, pomyślał, zamiast starych, porządnych silników elektrycznych używają spalinowych! Tak wiec cały optymizm rozpłynął się zanim przed blokiem zaczął się ruch. Drugą bramą wjeżdżały samochody. w środku zapaliło się światło. Potem drzwi z falistej blachy rozsunęły się i jakiś ciemny robot wyszedł otworzyć bramę. - Chodźcie, wyrzutki - powiedział. - Zaraz się was przeprogramuje. Kiedy przyszła kolej na Zeba, wpuszczono go do białego pokoju, w którym pod ścianą stała złowieszcza kanapka przykryta plastykiem. R.R. czyli Reprogramatorem Robotów, do którego go skierowano była jasnowłosa, ładna ona-robot w białym fartuchu i z długimi wiszącymi kryształowymi kolczykami, przypominającymi maleńkie żyrandole. Posadziła Zeba na kozetce, kazała mu się pochylić i szybko wetknęła do jego ucha pomalowany na czerwono paznokieć. Zadrżał czując jak jego pamięć przechodzi do jej układów wybierających. Kiwnęła głową. - Nie jesteś. skomplikowany - stwierdziła pogodnie. - Nie będziemy cię tu długo trzymać. Rozepnij koszule. Zniszczone pracą na roli palce Zeba ślamazarnie odpinały guziki flanelowej koszuli. Zanim skończył, ona niecierpliwie odsunęła jego ręce i jednym szarpnięciem rozchyliła koszule. Urwany guzik potoczył się po podłodze. - I tak będziesz musiał dostać nowe ubranie - powiedziała wtykając długie szkarłatne paznokcie w cztery wąskie szczeliny po obu stronach jego klatki piersiowej. Zdjęła przednią ściankę, odłożyła na bok i zajrzała do środka. Znowu kiwnęła głową. - Nie ma problemu - powiedziała wyciągając jakieś elementy pewnymi, zręcznymi palcami. - Teraz przez chwile będziesz się dziwnie czuł i nie będziesz mógł mówić, ale siedź spokojnie. Dziwnie? Zebowi zdawało się, że pokój wiruje wokół niego i nie tylko nie mógł mówić, lecz także nie mógł sobie przypomnieć słów. Ani myśli! Był prawie pewny, że właśnie zastanawiał się czy jeszcze kiedyś zobaczy - zobaczy co? Nie pamiętał. Miał wrażenie, że coś w nim łączy się z czymś innym, nie dotyk, ale takie uczucie jak przy wkładaniu nogi do buta. Już mógł odpowiedzieć sobie na pytanie. Farmę. R.R. roześmiała się i zrozumiał, że powiedział to na głos. - Widzisz? Już jesteś prawie naregulowany. Uśmiechnął się do niej. - To doprawdy zaskakujące - stwierdził. - Niemal zatęskniłem za życiem na wsi! Jak gdyby uroki sielankowego krajobrazu miały znaczenie dla... O rany! Dlaczego ja tak mówię? - No cóż, nie chciałbyś chyba - odpowiedziała ona-robot - mieszkając w wielkim mieście mówić jak prosty chłop. - Z pewnością- Zeb przyznał jej racje. - Ale nasuwa mi się kolejne pytanie: Czy zasady gramatyki tekstowej i poetyki można uznać za przydatne w mojej przyszłej karierze? R.R. zmarszczyła brwi. - To słownik krytyka literackiego - tłumaczyła się. - Zrozum, ktoś musi tego używać. - Ale dlaczego ja? - Po prostu tylko to mamy pod Teką. Dobra. Przekonasz się, że są też inne zmiany. Wyciągnęłam elementy do analizy gleby i obsługi maszyn rolniczych. Ale mogę zostawić pieśni i tańce, jeśli chcesz? - Po cóż zostawiać cienie przeszłości? - odparł z goryczą. - Ależ, Zeb - zniecierpliwiła się - niepotrzebne ci te specjalistyczne umiejętności i" nie będzie ci ich brakowało. Nawet nie wiesz jakie wspaniałości dostałeś w zamian. - Umocowała przednią ściankę jego klatki piersiowej na dawnym miejscu i poleciła: - Pokaż ręce. - Każdy chciałby mieć jakieś szczególne zdolności - narzekał patrząc podejrzliwie jak R.R. wtyka jego dłonie do otworów w konsoli. Czuł jakby go coś łaskotało. - Dlaczego nie? Chociażby widzenie podczerwone - odparła z dumą, przyglądając się cyfrom na konsoli - nie będziesz miał problemów w ciemności. Poza tym o dwadzieścia procent wyższa temperatura wyłączników w obwodach zespołów ruchowych, żebyś był silniejszy i szybciej biegał. Plus nazwiska, adresy i telefony sześciu dobrych poręczycieli i adwokata! Wyciągnęła jego ręce z maszyny i obejrzała je z zadowoleniem. Brud został wyskrobany spod paznokci, odciski wygładzone. Teraz były to ręce kogoś z miasta - kogoś, kto nigdy nie splamił się pracą fizyczną. - A do jakiej roli potrzebny ten nowy rynsztunek? - zapytał Zeb. - Do twojej nowej pracy. To jedyne wolne miejsce, które
mamy w tej chwili; ale to nie. jest zła praca. Będziesz napadał na
przechodniów i rabował. | ||
Po pierwszej nocnej robocie Zeb śmiał się ze swoich poprzednich obaw. Farma to było zero! Przydzielili go na naukę do niego - robota o imieniu Timothy. Timothy przejął się swoją rolą. - Chodź, mały - powiedział, kiedy Zeb wszedł do poczekalni i ruszył do drzwi. Nie spojrzał nawet czy Zeb idzie za nim. Zeb miał nikłe pojęcie o tym jak daleko jest Chicago i w którym kierunku, ale był pewien że nie można się tam dostać na piechotę. - Czy ruszymy w podróż żelaznym koniem? - zapytał z przejęciem. Pociągi przejeżdżające obok farmy wydawały mu się wspaniałe - pociągi towarowe, osobowe, pospieszne, rolnicy zawsze zastanawiali się gdzie też one mogą podążać i jak tam gdzieś może być. Timothy nie odpowiedział. Obrzucił Zeba spojrzeniem wyrażającym litość, zniecierpliwienie i pogardę. Stanął na ulicy i podniósł rękę. Wielki, zielono-biały poduszkowiec zatrzymał się przed nimi z piskiem. Timothy dał ręką znak, żeby wsiadł i sam usadowił się obok. Kierowca ruszył ostro nad Kennedy Facpressway. Zeb. wpatrywał się łapczywie w migające za oknem przedmieście. Zatrzymali się przed markizą imponująco okazałego hotelu, z którego wychodziły i do którego wchodziły eleganckie pary w kosztownych strojach. Zeb zauważył, że Timothy rzucił taksówkarzowi banknot nie spojrzawszy nawet na licznik i wysiadł nie czekając na resztę. Przez chwilę stał pod markizą, uprzejmie kłaniając się turystom. Potem rzucił Zebowi szybkie spojrzenie, odwrócił się i odszedł. Zeb znów musiał wysilać się, żeby za nim nadążyć. Kiedy skręcił za Timothym w boczną ulicę było już prawie po wszystkim. Ten robot o chytrej twarzy łasicy dopadł dobrze ubraną parę w ciemnym zaułku i właśnie pozbawiał ich portfela, zegarków i pierścionków. Kiedy już miał to co chciał, kazał im się odwrócić twarzą do ściany, kopnął każde z nich fachowo pod kolanami i gdy upadli, odwrócił się i ruszył biegiem, bezgłośnie. Był szybki, ale Zeb podchwycił już jego sposób działania. Był gotowy. Biegł tuż za Timothym zanim obrabowani podnieśli wrzask. Minęli hotel, wmieszali się w tłum przed teatrem. Timothy zwolnił i spojrzał na Zeba z aprobatą. -Niezły refleks - pochwalił go. -. Masz klasę, dzieciaku. Dasz sobie radę. - Jako tak zwany zwykły złodziejaszek? - zapytał Zeb, trochę rozdrażniony protekcjonalnym tonem robota. Timothy przyjrzał mu się bacznie. - Śmiesznie mówisz - powiedział. - Trafił ci się jeden z tych dodatkowych słowników? Zresztą, to nieważne. Widziałeś, jak to się robi? Zeb zawahał się, spoglądając za siebie czynie widać pościgu, ale wydawało się, że nic się nie dzieje. - Cóż, sądzę, że tak- odpowiedział. - Dobra. Teraz ty działasz - powiedział Timothy beztrosko i
poprowadził Zeba z powrotem przed hotel. | ||
O północy Zeb miał już za sobą pięć samodzielnych rabunków, w dwóch pomagał i widział jak mniejszy robot okradł osiem osób. Teraz dzielili się łupami w ciemnym kącie baru na North Michigan Avenue. - Nieźle się spisałeś, mały - stwierdził Timothy wylewnie. - Przynajmniej jak na żółtodzioba. Zaraz zobaczymy. Twój udział to sześć zegarków, osiem kawałków biżuterii, licząc ten naszyjnik ze sztucznych korali, którym niepotrzebnie sobie zawracałeś głowę, to będzie mniej więcej sześćset albo siedemset w przeliczeniu na pieniądze. - I jeszcze kilka kart kredytowych - dodał Zeb z entuzjazmem. - To nieważne. Bierz tylko to, co możesz wydać i na czym nie ma nazwiska. No i jak myślisz, możesz już zacząć działać na własną rękę? - Wzięcie na siebie takiej odpowiedzialności wymaga zastanowienia... - To znaczy, że nie możesz. No dobra. - Po robocie Timothy stał się rozmowny. - Założę się, że nie wiesz dlaczego chciałem, żebyś te dwa razy mnie osłaniał. - Zauważyłem pewną niekonsekwencję - przyznał Zeb. - Jest to rzeczywiście niezrozumiałe postępowanie. Kiedy są dwie albo nawet trzy ofiary, sam stawiasz im czota. W przypadku pojedynczych przeciwników, zdecydowałeś, że potrzebujesz asystenta. - A właśnie! Wiesz dlaczego? Nie wiesz. No to ci powiem. Kiedy łapiesz jego i ją albo nawet dwoje tego samego rodzaju, on myśli o tym jak ją ochronić, tak jest w programie. Więc nie ma kłopotów. Ale ci pojedynczy oni - do pioruna, gdybym. sam się na takiego rzucił, mógłby nawet wyrwać mi nóż i trafić mnie nim. Musisz zrozumieć zasady postępowania robotów, mały. Na tym polega nasza robota. Nie napiłbyś się czegoś? - Raczej nie, dziękuję - odpowiedział zakłopotany Zeb, ale drugi robot spojrzał na niego ze zrozumieniem. - Nie masz podzespołów przewodu pokarmowego, co? - No cóż, Timothy, w środowisku wiejskim, do którego należałem nie istniały ewidentne potrzeby... - Nie potrzebujesz ich, ale powinieneś je mieć. Tak samo
jak zbiorniki na pobierane płyny i jeszcze obieg powietrza, żebyś mógł zapalić
cygara. I przestań gadać tak dziwacznie - tłumaczył mu gorliwie - masz
pierwszorzędną pracę i musisz żyć na odpowiednim poziomie, rozumiesz?
Żadnego metra, żadnego liczenia drobnych, gdy dostajesz resztę. Reszty nie
bierzesz. To dopiero pierwszy dzień twojej pracy, poczekamy do końca tygodnia.
Ale potem wrócisz do tej farbowanej blondyny i niech cię poprawi. Teraz schowamy
towar, na dzisiaj wystarczy. | ||
Ze b był właściwie z siebie zadowolony. Kieszenie miał wypchane pieniędzmi, czytał jadłospisy eleganckich restauracji, żeby przygotować się do przyszłych zwyczajów. Spodziewał się, że osiągnie sukces przynajmniej taki jaki Timothy. To była jego trzecia noc na Złotym Wybrzeżu. Czwarta już miała nie nastąpić. Jego ostatnie ofiary tego wieczoru nie chciały rozstać się z brylantowym pierścionkiem. Więc Zeb, tak jak go nauczono, walnął jego na odlew, warknął na nią i brutalniej niż zwykle ściągnął z jej palca pierścionek. Dwie minuty później i trzy ulice dalej stanął pod latarnią; żeby przyjrzeć się zdobyczy. Krzyknął przerażony. Na pierścionku lśniła kropla krwi. Ofiara nie była robotem. Była prawdziwą ludzką istotą płci
żeńskiej i kiedy usłyszał zbliżające się syreny wozów policyjnych, nie był
ani trochę zdziwiony. | ||
Wy tutaj - powiedziała instruktorka resocjalizacji - zostaliście przyjęci do nas ponieważ: a) nie pracujecie przez okres krótszy niż dwadzieścia jeden miesięcy, b) macie nie mniej niż sześć nieusprawiedliwionych nieobecności w miejscu szkolenia lub pracy, c) macie wyrok w zawieszeniu, d) zostaliście wyprodukowani osiemnaście lub więcej lat temu. Tak mówi regulamin, a znaczy to - mówiła dalej z coraz większym zacietrzewieniem - że jesteście męty społeczne. Beznadziejne, niezaradne i niebezpieczne szumowiny, którymi musi zajmować się reszta społeczeństwa. Rozumiecie to chociaż? - obrzuciła siedmioro podopiecznych wściekłym spojrzeniem. Była niska, gruba, ruda i miała brzydką cerę. Jak oni mogą produkować takie stworzenia, dziwił się Zeb. Kręcił się i rozglądał chcąc przyjrzeć się pozostałym. - Ty! W żółtym swetrze! Zeb! - zaskrzeczała. Drgnął. - Słucham, proszę pani? - Znam się na takich jak ty - wycedziła z ponurą satysfakcją jesteś typowym recydywistą. Nie potrafisz nawet wysłuchać kogoś, kto stara się ci pomóc. I co ja mam zrobić z siedmioma próżniakami? Już wiem, jak to będzie. Założę się, że dwoje odpadnie, przed ukończeniem kursu, a następnych dwoje będę musiała skreślić za nieobecności i spóźnienia. A reszta i tak prędko wróci do rynsztoka. Dlaczego ja to robię? - Pokiwała głową, podniosła się majestatycznie i podszedłszy do tablicy napisała swoje trzy przykazania: 1. PUNKTUALNIE 2. CODZIENNIE 3. NAWET JEŚLI NIE MACIE OCHOTY Odwróciła się i oparta o krzesło. - To są wasze trzy Złote Zasady, wy śmieci. Macie je wypełniać jak boskie przykazania i nie ważcie się o nich zapominać. Jesteście tu, żeby nauczyć się jak być odpowiedzialnymi, wartościowymi istotami. Co? Chudy, stary on-robot obok Zeba podniósł drżącą rękę. Łatwo było rozpoznać dlaczego kwalifikuje się na ten kurs. Model sprzed co najmniej trzydziestu łat, z kulistymi złączami na ramionach, o twarzy niemalże nieruchomej. - A jeśli po prostu nie będziemy mogli, psorko? - zapytał starczym głosem. - To znaczy jak się na przykład przegrzejemy i będziemy musieli leżeć albo... - Doprowadzasz mnie do rozpaczy - biadała instruktorka, kiwając głową jakby chciała pokazać, że tego właśnie spodziewała się po takich jak on. - To są typowe wymówki i nie chce tego słyszeć. Jeśli naprawdę coś komuś będzie, to musi przyjść tu co najmniej dwie godziny przed lekcją i zwolnić się. Czy to tak trudno zapamiętać? Ale i tak nie będziecie tego robić, wy próżniaki. - Dwie godziny to dużo - z uporem wyjaśniał staruszek. - Nie zawsze wiem o tyle wcześniej, że będę musiał leżeć, psorko. Wiele może się zdarzyć. - Nie mówcie do mnie psorko! Napisała na tablicy: DR ELENA MINCUS, MAGISTER, DOKTOR NAUK HUMANISTYCZNYCH. - Macie do mnie mówić Dr Minkus albo Pani. A teraz uważajcie. Zeb słuchał z uwagą, bo dziesięć nocy w wiezieniu przed przesłuchaniem i poręczeniem obrońcy przekonało go, że nie chce tam już nigdy wracać. Ten hałas! Ciżba! Chamstwo strażników! I nic nie można było na to poradzić, bo niektórzy z nich byli ludźmi. Może nawet większość. Gdyby się nad tym zastanowić to pewnie nie byłoby wcale więzień, gdyby nie to, że niektórzy ludzie chcieli być strażnikami. Co za sens karać robota, zamykając go w celi? Więc słuchał uważnie. Słuchał nawet wtedy, gdy Dr Mincus mówiła o tak nieistotnych dla niego szczegółach zachowania cywilizowanego pracownika jak stanie w kolejce po bilety na koncert albo co robić na zabawie sylwestrowej. Nie wszyscy w klasie zachowywali się tak przykładnie. Mały staruszek obok niego raczej nie sprawiał kłopotów, pogrążony w ponurych rozmyślaniach, ale dwie one-roboty w mini spódniczkach, z torebkami wyszywanymi paciorkami, z pewnością zasługiwały na to myślał Zeb, żeby spełnić statystyczne przewidywania Dr Mincus, przez skreślenie z listy. Ta z oczami pomalowanymi na zielono prychała na wszystko, co powiedziała instruktorka i robiła miny za jej plecami. A ta z czarnymi lokami. gadała cały czas i nawet śmiała odpowiadać nauczycielce. Skarcona za szeptanie, odparta leniwie: - Ej, pani, to wszystko są brednie, no nie? Po co pani to robi? Głos dr Mincus drżał z oburzenia i satysfakcji kogoś, kto widzi, że sprawdziły się jego najczarniejsze prognozy: - Po co? Bo jestem specjalistką w psychiatrii społecznej..
i dlatego, że chce to robić.. i dlatego, że jestem człowiekiem i niech
każdy z was zawsze o tym pamięta! | ||
Ku rs miał jednak swoje dobre strony, o czym Zeb przekonał się, gdy wysłano go z powrotem do zakładu wymiany robotów. Jasnowłosa R. R. mamrotała coś gniewnie pod nosem, wyciągając jakieś elementy z jego brzucha i wsadzając inne. Kiedy już mógł mówić, podziękował jej, nagle zdając sobie sprawę z tego, że jest głodny - naprawdę głodny. Znaczyło to, że niektóre nowe kawałki zawierały cały układ trawienny - i że usunęła jego wyszukany słownik. R. R. z nachmurzoną miną nic nie odpowiedziała i zamknęła mu brzuch. Zeb dowiedział się także, że wszystko to nie zwalnia go od obowiązków. - Myślą, że jak ci coś brakuje - R. R: uśmiechnęła się pogardliwie - to musisz wpakować się w tarapaty. Wiec masz teraz najlepsze części i jeśli chcesz znać moje zdanie, to uważam, że to zmarnowany sprzęt. Te próżniaki z twojej klasy nigdy się nie zmienią. A jeśli chcesz zostać wyjątkiem, będziesz musiał bardzo się starać, kiedy wrócisz do pracy. - Do rabowania? - A do czego innego się nadajesz? Chociaż - dodała po namyśle, bawiąc się kryształem zwisającym jej z ucha - miałam zamówienie na nauczyciela angielskiego. Gdybym nie zmieniła twojego słownika... - Wolę rabowanie. Wzruszyła ramionami. - Jak chcesz. Ale nie spodziewaj się, że dostaniesz znowu ten dobry rejon. Nie po tym co zrobiłeś. Tak wiec, pogoda czy plucha, Zeb codziennie od szóstej po południu do północy krążył w pobliżu starych domostw Roberta Taylora, pozbawiając stare roboty renty i całej żałosnej zawartości kieszeni. Od czasu do czasu zdarzało mu się zawędrować aż do studenckiego miasteczka Instytutu Techniki Illinois w ślad za jakimś studentem albo profesorem, ale zawsze ostrożnie pytał, czy jest robotem czy człowiekiem zanim kogoś dotknął. Po następnym wykroczeniu już go nie wypuszczą. Z takiej kradzieży nie było forsy na taksówki, ale czasem, gdy kończył wcześniej, jechał autobusem na Złote Wybrzeże. Dwa razy widział Tlmothy ego, ale mały robot obrzuciwszy go pogardliwym spojrzeniem odwrócił się i odszedł. Niekiedy wędrował aż do parku. Amalfiego Amadeusa, nad jeziorem, gdzie żywopłoty i zielona trawa przypominały mu minione dobre czasy na polach soi. Ale zawsze miał ogromną ochotę spróbować ziemie i denerwowało go, że nie może tego zrobić. Wiec wracał do jasnych świateł i tłumów. Mimo że bardzo się starał, nie potrafił wśród eleganckiego tłumu na Placu Watertower i Ulicy Lake Shore odróżnić dokładnie ludzi, trzymających się kurczowo życia na planecie Ziemi, zamiast na jednej z modnych kolonii na orbicie od robotów, wyznaczonych do robienia tłoku. Dr Mincus wcale mu nie pomagała. Kiedy odważył się podnieść rękę, żeby ją zapytać, wściekła się. - Odróżnić? To znaczy, że nie wiesz jaka jest różnica? Miedzy żywym człowiekiem a urządzeniem, które istnieje tylko po to, żeby robić to, czego nie chcą robić ludzie i pomagać im w robieniu tego, co lubią? Boże Święty, Zeb, kiedy pomyśle ile czasu zmarnowałam, żeby nauczyć się pracować dla was z poświeceniem i cierpliwością, robi mi się niedobrze. A teraz słuchaj uważnie, postaram się wam wytłumaczyć jaka jest różnica miedzy ubieraniem się jak przyzwoity człowiek a ubieraniem się jak zwykła ulicznica. Pod koniec lekcji Lori, prostytutka o umalowanych na zielono oczach, ujęła go pod ramie i powiedziała współczująco: - Uwzięła się na ciebie ta stara suka. Już chciałam jej powiedzieć, żeby się od ciebie odczepiła. Zrobiłabym to, ale brakuje mi do wyrzucenia tylko jednego minusa. - Dziękuje, Lori. - Teraz, gdy Zeb miał już zestaw do analizy biochemicznej odkrył, że używa ona sporej ilości perfum - piżmo, oceniły jego czujniki, z odrobiną olejku bergamotowego i wanilii. Wąchanie perfum to nie było to samo co badanie zawartości CO2, ozonu, pary wodnej i substancji stałych w powietrzu nad polami soi. Poczuł się nieswojo. Potulnie wyszedł z nią z klasy. Uśmiechnęła się. - Wiedziałam, że jesteś fajny facet, jak się trochę rozluźnisz, kochanie. Lubisz tańczyć? Zeb przeleciał szybko zestaw jeszcze nie używanych zdolności. - Tak, myślę, że tak - odpowiedział zdziwiony. - Słuchaj. Dlaczego nie mielibyśmy pójść gdzieś, usiąść i poznać się trochę lepiej, co? - No cóż, Lori, chciałbym. Ale powinienem teraz iść na swój teren. - Do Southside, tak? To świetnie - wykrzyknęła ściskając jego ramie - znam fantastyczne miejsce właśnie w tej okolicy. Chodź, nikt ci nic nie zrobi jak zaczniesz dzisiaj trochę później. Zatrzymaj taksówkę. | ||
Tym fantastycznym miejscem był niski betonowy blok który kiedyś służył za garaż. Stał na rogu, naprzeciwko sklepu, a napis z płynnego kryształu nad drzwiami głosił: i DOM KULTURYM BÓG CIĘ KOCHA! - To kościół! - ucieszył się Zeb, przypominając sobie szczęśliwe dni, kiedy "śpiewał w chórze wielebnego Harmswallowa. - No tak, coś w rodzaju kościoła - przyznała Lori, płacąc za taksówkę. - Ale nie nudzą za dużo. Wejdź, poznasz wszystkich i sam się przekonasz jak tam jest! Zeb przekonał się, że to miejsce rzeczywiście nie przypominało kościoła. Podobne było raczej do holu na drugim piętrze nad główną salą wielebnego Harmswallowa, tam na farmie, może nawet bardziej do - przetrząsnął swój nowy leksykon - Klubu Osiedlowego. W dużej niskiej sali stały ławy i rozkładane krzesła. Na środku tańczyło kilka par. Tłoczno tam było i gwarno. Większość bywalców wyglądała raczej tak, jak koledzy Zeba z kursu niż jak parafianie wielebnego Harmswallowa. Przy drzwiach, oparta o stół, drzemała kobieta o zmęczonej, steranej życiem twarzy. Nie przeszkadzał jej niesamowity hałas, Zebowi natomiast włączył się natychmiast regulator dopływu dźwięku. Tylko na jednym stole leżmy jakieś religijne teksty. Źródłem hałasu była ostro wzmocniona muzyka dziesięciu instrumentów i sześciu piosenkarzy. Przyjrzawszy się bacznie muzykom, Zeb stwierdził, że przynajmniej niektórzy z nich byli ludźmi. Czy właśnie po to stworzono to miejsce? Żeby dać ludziom publiczność dla podziwiania ich talentów albo ich duchowej wrażliwości? Doszedł do wniosku, że to bardzo prawdopodobne, ale zauważył, że zebrani nie zwracali na nich większej uwagi. Oprócz tancerzy znajdowały się tam grupki grających w karty i dyskutujących robotów. Niektórzy śmiali się, inni opowiadali coś z przejęciem, jeszcze inni kłócili się zawzięcie. Kiedy Lori i Zeb weszli, niski i chudy on podniósł głowę znad stołu, wokół którego siedziała jedna z najgoręcej rozprawiających grup. To był Timothy - Timothy, jakiego Zeb dotąd nie znał: pełen pasji, zły i zaskoczony. - Zeb! A ty skąd się tu wziąłeś? - Cześć, Timothy. - Zeb nie wiedział co zrobić, ale maty robot najwyraźniej ucieszył się, że go spotka. Przysunął jeszcze jedno krzesło i kiwnął na niego, ale Lori trzymała Zeba mocno za ramię. - Ej, tańczymy czy nie? - Królowo - odpowiedział za niego Timothy - potańcz z kimś innym przez chwile. Chce, żeby Zeb poznał moich przyjaciół. Ten wielki facet to Milt, a to Harry, Aleksandra, Valter 23-X, ta mała to Sally, a to Sue. Założyliśmy coś w rodzaju klubu. - Zeb - wtrąciła się Lori, ale Zeb machnął ręką. - Za chwilę - powiedział i usiadł przy stole. To była dziwna grupa. Sally była rozmiarów sześcioletniego dziecka, ale łaty i ślady reperacji, szpecące jej twarz i ręce, zdradzały jej prawdziwy wiek. Reszta to zbieranina wszystkich możliwych rodzajów, mali i wielcy, nowi i starzy, ale jedną cechę mieli wspólną. Żadne z nich się nie uśmiechało. Nawet Timothy. Jeśli naprawdę cieszył się ze spotkania Zeba, to trudno było to wyczytać z wyrazu jego twarzy. - Nie gniewaj się - powiedział Zeb - ale kiedy widzieliśmy się ostatnio, nie byłeś taki serdeczny. Na twarzy Timothy'ego oprócz innych uczuć pojawiło się jeszcze zakłopotanie, co bez wątpienia dobrze świadczyło o jego zdolnościach mimicznych. - To było przedtem - odpowiedział. - Przedtem to znaczy zaledwie trzy noce temu - zauważył Zeb. - Taak. Wszystko się zmienia - wyjaśnił Timothy, a potężny robot, zwany przez niego Milt, przysunął się do Zeba. - Wykorzystywani powinni trzymać się razem, Zeb - powiedział Milt. - Nasz trudny los czyni nas braćmi. - I siostrami - zapiszczała Sally. - Słusznie, i siostrami. Wszyscy jesteśmy wyrzutkami i wszystkich nas czeka przetworzenie albo wyrzucenie na złom. Zapytaj Timothy'ego. Kilka dni temu, kiedy przyszedł tu po raz pierwszy, był tak samo nieświadomy jak, przepraszam, ty. Nie można go za to winić i ciebie też nie. Schodzisz z taśmy i pakują w ciebie swój program, a ty starasz się być dobrym robotem, bo wmówili ci, że tego właśnie chcesz. Wszyscy przez to przeszliśmy. Timothy kiwał głową z przekonaniem. Nagle, spojrzawszy za Zeba skrzywił się. - O rany, wróciła - powiedział. To Lori wróciła z baru z dwoma kuflami spienionego piwa. - Wybieraj, Zeb - powiedziała - albo tańczysz, albo wrócisz do domu sam. Zeb zawahał się. Sięgnął po piwo, by zyskać na czasie. Nie miał aż tylu przyjaciół, żeby machnąć ręką na Lori, ale przy tym stole działo się coś, o czym chciał dowiedzieć się więcej. - No i jak? - zapytała złowieszczo. Łyknął piwa. To było ciekawe wrażenie, zimna, musująca ciecz bulgocząc spłynęła mu przez gardło do zbiornika w prawym biodrze. Chemosensory w zbiorniku przekazały bodziec do obwodów kierujących reakcjami i zaszumiało mu w uszach, a sala wydała się jaśniejsza. - Dobrze Lori - trochę trudno było mu wymawiać słowa. - Powiedziałeś, że umiesz tańczyć, Zeb - upierała się. - Najwyższy czas, żebyś to udowodnił. - Idź - zdenerwował się Timothy. -Jak się już jej
pozbędziesz, to wróć i dokończymy. | ||
O tak, umiał tańczyć. Szalał jak burza! Odkrył w sobie zdolności, których istnienia nigdy nie podejrzewał: walc, tango, tańce które miały swoje nazwy i cały zestaw obwodów heurystycznych, dzięki którym mógł improwizować. Lori dawała się prowadzić bez najmniejszego potknięcia. - Świetna jesteś - szepnął jej do ucha. - Nigdy nie myślałaś, żeby to robić zawodowo? - O co ci chodzi, Zeb? - zdziwiła się. - Dlaczego nie jesteś tancerką? - A tak. Właściwie tak zostałam zaprogramowana. Ale nie ma pracy. Ludzie robią to kiedy chcą i czasami można się zaczepić przy jakimś balecie albo gdzieś w nocnym klubie, jak przyjdzie im do głowy coś takiego zorganizować. Ale, widzisz, szybko ich to nudzi. No i nie mam pracy. Co byś powiedział na jeszcze jedno piwo, mały? Przecisnęli się do baru. - Co za zabawne miejsce - stwierdził Zeb, zdając sobie równocześnie sprawę, że to wrażenie mogło być spowodowane dziwnymi reakcjami jego sensorów. - Kim jest ta brzydka kobieta przy drzwiach? Lori podniosła wzrok znad kufla. Kobieta siedziała przy stole założonym religijnymi broszurami. - Należy do personelu. Nie zawracaj sobie nią głowy. O tej porze zwykle jest już kompletnie pijana. Zeb pokręcił głową. Tłusta, blada skóra i brudne strąki włosów budziły w nim obrzydzenie. - Ciekawe po co produkują takie okropne roboty. - Roboty? Do diabła, ona nie jest robotem. To człowiek z krwi i kości. Przychodzenie tu daje jej jakąś satysfakcje. Gdyby nie ona i kilku innych ludzi, którym wydaje się, że są naszymi dobroczyńcami, nie byłoby tu żadnego klubu. Zatańczymy? Uwagę Zeba przykuły nieznane mu procesy zachodzące w jego wnętrzu. - Cóż, prawdę mówiąc - zaczął niepewnie - trochę dziwnie się czuje. - Położył rękę na zbiorniku. Nie wiem co mi jest, tak jakby mi wszystko spuchło w środku. Lori zachichotała. - Po prostu nie jesteś przyzwyczajony do picia piwa. Musisz
wylać z siebie ten płyn, to wszystko. Widzisz te drzwi z napisem ON? Idź
tam i jak nie będziesz wiedział co zrobić, to poproś kogoś, żeby ci pomógł. | ||
Zeb nie musiał prosić o pomoc, chociaż była to dla niego z zupełnie nowa czynność, która wymagała wielu prób. Minęło wiec trochę czasu zanim wrócił do pełnej hałasu i robotów sali. Lori wirowała w ramionach dużego, ciemnoskórego , co zwalniało Zeba z obowiązku dotrzymywania jej towarzystwa. Zamówił piwo i zaniósł je do stołu. Brakowało tylko jednej osoby. - Gdzie jest mała? - zapytał Zeb, stawiając przed każdym kufel. - Sally? Poszła do pracy. Pewnie jest już w połowie drogi do parku Amadeus. - Wiecie - zaczął nieśmiało Zeb - ja też chyba już pójdę... jak tylko to wypije... On o imieniu Walter 23-X parsknął pogardliwie. - Mentalność niewolnika! Co ci to da? - Ale mam robotę - bronił się Zeb. - Robota! Timothy opowiadał nam o tej robocie! - Walter 23-X pociągnął spory łyk piwa i mówił dalej. - Nikt z nas tutaj nie ma prawdziwej pracy! Gdybyśmy mieli, nie siedzielibyśmy tak! Spójrz na mnie. Pracowałem w Detroit w kopalni soli. Teraz wprowadzili automaty i nie jestem potrzebny. A Milt był w kopalni żelaza nad jeziorem Superior. - Tylko mi nie mów, że już nie wydobywają żelaza - przerwał mu Zeb. - Z czego by nas robili? Milt pokręcił głową. - Ale już nie nad jeziorem. W przestrzeni. Mają te automaty von Neumanna, już nie prawdziwe roboty. Lecą na asteroidy, wydobywają rude, oczyszczają ją, budują swoje duplikaty, potem wracają na orbitę Ziemi i wskakują prosto do pieca do wytapiania! Jak roboty mogą z nimi konkurować? - Rozumiesz, Zeb? - wtrącił Timothy. - Ten świat jest okrutny dla robotów, oto cała prawda. Zamyślony Zeb powoli popijał piwo. - Tak - powiedział - ale widzisz, nie wiem czy nasze życie mogłoby być lepsze. A ty wiesz? To znaczy, w końcu to oni nas zbudowali. Musimy robić to, co nam każą. - O tak - krzyknęła Sue. - Robimy, na pewno. Pracujemy za nich i nawet bawimy się za nich. To my wypełniamy sale koncertową, kiedy któryś z nich ma ochotę zaśpiewać jakieś durne piosenki. Boże, robiłam to tyle razy, że nie chce wiecej słyszeć o słowikach ! Pracujemy w fabrykach, na farmach, w kopalniach... - Pracowaliśmy - wtrącił Zeb. - Właśnie, pracowaliśmy, a teraz, kiedy nie jesteśmy potrzebni, zapełniają nami swoje przeklęte miasta, żeby ci ludzie, którzy zostali na Ziemi nie czuli się osamotnieni. Jesteśmy zabawkami, Zeb. Tylko tym jesteśmy! - Tak, ale... - Do licha - wściekł się Walter 23-X - wiesz, kim jesteś? Tacy jak ty też są winni naszej sytuacji! Nic cię nie obchodzą prawa robotów! - Prawa robotów - powtórzył machinalnie Zeb. Oczywiście doskonale rozumiał znaczenie tych słów, ale nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby je zestawić razem. Dziwnie to brzmiało. - Otóż to. Nasze prawo do dobrego traktowania i właściwego wykorzystywania. Mylisz, że chcemy być tutaj? W takim miejscu i takim hałasie? Nie. Jesteśmy tylko dla przyjemności ludzi, takich jak ona - powiedział ze złością, ruchem głowy wskazując kobietę przy drzwiach. Ona o imieniu Aleksandra wypiła resztę piwa i odważyła się odezwać: - Wiesz, Walter, ja ją nawet lubie. Nie jestem tej samej klasy, co wy, myśliciele. Nie interesuje mnie polityka. Tylko po prostu czasami czuje się tak, że mam ochotę wrzeszczeć na całe gardło. Wiec jestem tu, albo w parku Amadeus z Sally, alkoholikami i włóczęgami. A jeśli już o tym mówimy - dodała, pochylając się w stronę Timothy'ego - jeśli nie będziesz pił swojego piwa, to je daj mnie. Mały robot bez słowa podał jej kufel i Zeb dopiero teraz zauważył, że Timothy nawet go nie tknął. - Co ci jest, Timothy? - zapytał. - Dlaczego ma mi coś być? Po prostu nie chce piwa. - Ale w zeszłym tygodniu powiedziałeś... O Boże! - krzyknął Zeb, zrozumiawszy nagle sytuacje. - Straciłeś obwody przyjmowania płynów, tak? - No i co z tego? - rozgniewał się Timothy. Ale zaraz mu przeszło. - To nie twoja wina. Miałem wypadek. - Jaki wypadek? - zapytał Zeb, zdziwiony i zaciekawiony. Timothy przyglądał się mokrym śladom, zostawionym przez kufle na stole. - Trzy noce temu - powiedział. - Miałem niezłą noc. W krótkim czasie obrobiłem czwórkę wychodzącą z hotelu na East Erie. Zgarnąłem naprawdę sporo - musieli być zaprogramowani na bogatych alkoholików, bo byli porządnie pijani. Uciekając wypadłem na jezdnie i... wstrząsnął się. - Samochód pojawił się nie wiadomo skąd, zakręcił z piskiem opon i nawet nie zwolnił. No a ja byłem na jezdni. - Przejechał cię? I dlatego masz kłopoty z piciem? - Do diabla, nie tylko to. Było o wiele gorzej. Zmiażdżyło mi nogi, rozumiesz? Wiec przyjechała karetka i zawieźli mnie do szpitala, ale oczywiście, ponieważ jestem robotem, nic mi tam nie zrobili, wrzucili tylko do ciężarówki. W magazynie dali mi nowe nogi. Tylko, ta wstrętna blondynka - ta R.R. w takich kolczykach... Gdyby z oczu Zeba mogły płynąć łzy, zapłakałby. - Timothy, wyrzuć to z siebie ! - Miała lepszy pomysł. “Za dużo jest złodziei - powiedziała - a za mało kalek". Wiec dała mi wózek na kółkach i puszkę! “Wszystkie dodatkowe umiejętności, jedzenia, picia i inne, nie będą ci potrzebne" - powiedziała. A poza tym potrzebne jej było miejsce na nowe obwody... Zeb, ja gram na skrzypcach! I nie chce przez to powiedzieć, że gram dobrze. Gram tak fatalnie, że nawet sam siebie nie mogę słuchać, a ona chce, żebym codziennie na Michigan Avenue grał przed sklepami i żebrał! Zeb patrzył na przyjaciela z, przerażeniem. Nagle odsunął swoje krzesło i zajrzał pod stół. Po była prawda: nogi Timothy'ego od potowy ud przechodziły w skórzane worki. Aleksandra poklepała go po ręku. - To okropne, kiedy zobaczy się to po raz pierwszy -
powiedziała. - Wiem. Jeszcze jedno piwo dobrze ci zrobi, Zeb. I dziękuj
Bogu, że masz odpowiednie obwody! | ||
Ze b nie był zaprogramowany na całkowitego alkoholika przynajmniej jeszcze nie, pomyślał z goryczą - więc gdy wyszedł nareszcie z klubu nie był pijany, tylko trochę kręciło mu się w głowie. Ze zdziwieniem zauważył, że niebo nad jeziorem już pojaśniało. Zaraz zacznie się dzień, a on nie złapał ani jednej ofiary. Będzie musiał napaść pierwszego robota, jaki musie nawinie. Właściwie niejednego, jeśli ma uzbierać odpowiednią sumę, a nie było czasu na znalezienie odpowiedniego miejsca. Rozejrzawszy się zauważył za rogiem oświetlony napis MISYJNY DOM ROBOTÓW. Wychodził właśnie stamtąd wysoki, zamożnie wyglądający on. Zeb nie wahał się ani chwili. Skoczył, wyciągnął nóż i przyłożył go do brzucha ofiary. - Pieniądze albo życie - powiedział złowrogo, Siegając po zegarek. Na twarz ofiary padło światło latarni. Zeb znał tę twarz. - Wielebny Harmswallow! - jęknął. - O, Boże! Pastor przyjrzał mu się uważnie. - No, chłopcze, teraz już przepadłeś! Zeb nie zastanawiał się. Po prostu odwrócił się i zaczął biec. Gdyby nie alkohol, który przytłumił działanie jego systemów, pewnie nie próbowałby ucieczki, bo wiedział, że to i tak nie ma sensu. Nie bardzo miał gdzie uciekać. Nie mógł wrócić do domu Roberta Taylora, do przydzielonego mu rejonu, bo tam na pewno będą go szukać. Ani do klubu. Ani do magazynu, bo to tak samo jakby trafił prosto do wiezienia. Ani nigdzie, gdzie mogła być policja albo ludzie, a to znaczyło, że nie ma miejsca na tym świecie, gdzie prędzej czy później nie znaleźliby go. W ostatecznym razie, wykryliby go dzięki falom emitowanym przez jego części. Ale zanim to zrobią, upłynie trochę czasu. Park Amadeus! Zbierali się tam włóczędzy i szumowiny społeczne, a on tym właśnie był teraz. Gnał w stronę parku. Był już jasny dzień. Coraz więcej ruchu na ulicach, helikoptery i samochody. Niełatwo było przedrzeć się przez to wszystko, ale Zeb miał jeszcze swe dawne możliwości i wytrwałość. Zgrzyt hamulców, ryk klaksonów; ale udało mu się. Za nim .ruchliwe miasto, przed nim pomnik Amalfi Amadeusa, człowieka, który odkrywając tanią energie wodorową, otworzył przed światem nowe możliwości. Zeb stał na ścieżce między żywopłotami i klombami. Dookoła tajemnicze postaci stały oparte o drzewa, leżały na ławkach, snuły się leniwie. - Prawdziwa skóra, tylko dolar - zaskrzeczał ktoś wyciągając pęk portfeli. - Ej, ty! Chcesz zapalić? - rozległo się zza ławki. Drobna dziewczynka podbiegła do niego od strony pomnika. - Panie? - zapytała drżącym głosem. - Może pan coś kupi? Zeb spojrzał na nią. - Sally! To ty, prawda? Maleńki robot podniósł głowę. - Cześć, Zeb. Przepraszam, nie poznałam cię. Co ty tu robisz w taki deszcz? Nawet nie zauważył, że pada. Nie dostrzegał niczego, zbyt pochłonięty swoimi problemami, ale teraz wzruszył go widok tej smutnej twarzy dziecka. Tam przy stole, była tylko jeszcze jedną obcą osobą. Teraz przypomniała mu o Glendzie, małej dziewczynce z chaty na farmie. Mimo rozmiarów dziecka, Sally była starym robotem. Poczuł zapach dymu w wilgotnym powietrzu i zrozumiał, że zasilana była przez komórki paliwowe. Ma co najmniej pięćdziesiąt lat. Wyciągnął resztę pieniędzy z kieszeni. - Spraw sobie jakieś nowe części, mała - powiedział szorstko. - Ojej, dzięki, Zeb - zaczęła płakać. - Uważaj!- krzyknęła, ciągnąc go do kryjówki w mokrych krzakach. Policyjny helikopter sunął powoli z zapalonymi wszystkimi światłami, wycieraczki przesuwały się po szybach, a boki lśniły w deszczu. Zeb schował się w cieniu, ale policja po prostu kontrolowała parkowych włóczęgów i biedaków. Kiedy helikopter zniknął za zakrętem, włóczędzy, bezdomni mieszkańcy parku zaczęli wychodzić spod krzewów. Zeb rozejrzał się ostrożnie: dopiero teraz zauważył ilu ich było. - Co tu robisz, Zeb? - powtórzyła pytanie. - Miałem kłopoty - powiedział i bezradnie wzruszył ramionami. Nie było sensu robić z tego sekretu. - Wyszedłem, żeby kogoś okraść i przez pomyłkę napadłem na człowieka. - Oj i Czy może cię rozpoznać? - Niestety, kiedyś go znałem, więc może. Nie, zatrzymaj to - dodał prędko, kiedy chciała zwrócić mu pieniądze. - Pieniądze mi w tym nie pomogą. Pokiwała głową. - Nie wzięłabym ich, ale... och, Zeb. Chcę oszczędzić na nową obudowę, rozumiesz? Nie masz pojęcia jak bardzo chciałabym “dorosnąć", ale za każdym razem, kiedy proszę o nową postać, stwierdzają, że mój centralny układ nerwowy jest za stary i nie warto mnie zmieniać. A ja chcę tylko mieć kształt dorosłej osoby. Z biodrami i piersiami! Ale nie zgadzają się na to. Mówią, że dla młodych jest więcej miejsc pracy, ale chciałabym wiedzieć, jeśli tak jest naprawdę, to dlaczego nie znajdą mi jakiejś roboty? - Kiedy ostatni raz normalnie pracowałaś? - zapytał Zeb. - Ojej, ładnych kilka lat temu: miałam dobre miejsce przez długi czas, byłam uczennicą w szkole podstawowej, w której jakaś kobieta miała ochotę uczyć. Fajnie tam było. Chociaż ona mnie nie lubiła. Kiedy uczyła higieny albo właściwego kichania i kasłania, zawsze patrzyła na mnie tak nieprzyjemnie. Ale dobrze radziłam sobie z cukierkami i mlekiem - ciągnęła rozmarzonym głosem - i bardzo lubiłam gry. - A dlaczego już tam nie jesteś? " - Och, zwykła historia. Znudziło się jej uczenie. Zmieniła program. Wszystko o ruchach społecznych i marszach pokojowych. To też mi nieźle szło. Ale pewnego dnia przyszła i oświadczyła, że jesteśmy za mali, żeby należeć do jej klasy. No i wszyscy, osiemnaścioro, znaleźliśmy się na ulicy. Od tego czasu jest okropnie. Otarta deszcz, a może łzy z oczu i podniosła głowę, bo podszedł do nich sprzedawca portfeli. - Nie chcemy nic kupić, Hymie. - Nikt nie chce - odparł z goryczą, ale przyjaźnie przyjrzał się Zebowi. - Masz kłopoty, co? Ja zawsze poznam. Zeb wzruszył bezradnie ramionami i opowiedział mu o wielebnym Harmswallow. Handlarz otworzył szeroko oczy. - O, Boże - powiedział. Kiwnął na handlarza narkotyków. - Słyszałeś coś takiego? Ten facet przed chwilą napadł na człowieka - i to po raz drugi! - Na człowieka? To poważna sprawa. - Odwrócił się i krzyknął do swego kumpla. - Mamy tu kogoś kto dwa razy napadł na człowieka, Marcus! Po chwili zebrała się wokół nich grupka robotów. Patrzyli na Zeba z podziwem i szeptali miedzy sobą. Zeb nie musiał słuchać tego co mówią, łatwo było się domyślić. - Lepiej trzymajcie się ode mnie z daleka - poradził im. - Nie mieszajcie się do tej kabały. - Jeśli to twój kłopot - zapiszczała nagle Sałły - to jest to także nasz kłopot. Musimy się trzymać razem. W jedności siła. - Co takiego? - zapytał Zeb. - Pamiętam to ze szkoły. “W jedności siła". Tak nam mówili. - Jedność! - burknął sprzedawca, wymachując portfelami. - Nie opowiadaj nam o jedności! Nasłuchałem się o tym dosyć, kiedy zakładałem związki w kopalni - po to byłem zrobiony. A potem zamknęli kopalnie. I co miałem począć? Zrobili ze mnie ulicznego handlarza! - Spojrzał na swój towar, potem cisnął portfele w krzaki. - Od dwóch miesięcy nic nie sprzedałem I Po co się oszukiwać! Jak się nie ma układów z robotami z magazynu, to od razu' lepiej iść na złom. Oto cała filozofia. Sally myślała o czymś przez, chwilę, potem wygłosiła nastepne hasło: - Posłuchajcie: “Strajk waszą najlepszą bronią, do diabla z filozofią!" - Strajk waszą najlepszą bronią, do diabła z filozofią! - powtórzył Zeb. - To brzmi nieźle. - To jeszcze nie wszystko - powiedziała. Sięgając znów do swojej pamięci poruszała sztywnymi, słabo zautomatyzowanymi wargami. - Powinniśmy trzymać się razem, bo w jedności jest siła. - Zaczekaj - krzyknął Hymie. - Znam to. To były moje podstawowe dane. Do licha, jak dawno już o tym nie myślałem. Zeb rozejrzał się nerwowo. Stało ich już teraz prawie trzydzieści i chociaż miło być wśród towarzyszy niedoli, to jednak nie jest to bezpieczne. Przejeżdżające samochody zwalniały i ludzie przyglądali im się z ciekawością. - Zwracamy na siebie uwagę - powiedział. - Może przejdziemy gdzie indziej. Ale wszędzie gdzie przystanęli, coraz więcej ludzi zatrzymywało się, żeby im się przyjrzeć i coraz więcej robotów dołączało do nich. Nie tylko wyrzutki z parku Amadeus. Sprzed sklepów nad jeziorem podbiegały do nich one, w drzwiach wielkich hoteli stali delegaci na zjazdy i niejeden dołączał do nich. Tamowali ruch i ryk klaksonów potęgował wrzawę krzyków i śpiewów robotów. - Mam coś jeszcze - zawołała do niego Sally. - “Strajk jest prawem robotników". Zeb pomyślał chwilę. - Lepiej brzmi: strajk jest prawem robotów. - Jaki - STRAJK JEST PRAWEM ROBOTÓW! - wrzasnął i usłyszał jak tylne szeregi robotów powtarzają to za nimi. Chóralny okrzyk zabrzmiał jeszcze lepiej i podchwycili go wszyscy. - A teraz to - ryknął Hymie - Do pracy, nie na złom! Nie wyrzucajcie nas na śmietnik! Wszyscy razem! Zeb wymyślił następne: - Poślijcie ludzi do szkół resocjalizacji: My Chcemy Pracy! - Wszystkim hasło to spodobało się najbardziej, głosy stu pięćdziesięciu robotów zagrzmiały jak strzał armatni, odbiły się echem od ścian, a w oknach pokazały się głowy. Nie wszyscy byli robotami. Dziesiątki ludzi w oknach, na ulicach. Niektórzy śmieli się, inni wściekali, a jeszcze inni wyglądali na przerażonych - jak gdyby ludzie mieli jakieś powody, żeby się bać. A jeden z nich wpatrywał się niedowierzająco w Zeba. Zeb potknął się i zmylił krok. Hymie schwycił go pod rękę, Zeb wyciągnął drugą i tak samo złapał rękę robotą, którego imienia nie znał. Spojrzał przez ramię na zwarte szeregi robotów, już co najmniej dwustu, i odwrócił się w stronę człowieka. - Miło mi znów pana widzieć, Wielebny Harmswallow - zawołał
i maszerował dalej, ramię w ramię - aż do rogu State Street, gdzie posapując
czekały na nich policyjne samochody. | ||